Druga płyta projektu Weekender, stworzonego przez Tomka Walkowskiego, zaczyna się intrygującym intrem, które niczym uwertura wprowadza nas w muzyczną estetykę albumu. Można powiedzieć, że to sprawdzony, acz zapomniany „art-rockowy” zabieg i dobrze, że Tomek nie bał się go przypomnieć. Uwertura wprowadza nas zatem w lekko prog rockowy klimat płyty, która momentami przywodzi na myśl dokonania Stevena Wilsona, czy naszego Riverside. Jakaż zaskakująca zmiana w stosunku do pierwszej płyty Weekendera, która była równie interesująca, ale ciążyła w stronę klasycznego hard rocka. Można powiedzieć, że płyta „Mind Minder” to krok do przodu i to taki siedmiomilowy.
Żeby nie było – tu nie ma „miękkiej gry”, to nie jest jakaś przeintelektualizowana muzyka z przerostem formy nad treścią. Na dowód tego w trzecim utworze zaczyna się bardziej surowa „rockowizna” z sekcją rytmiczną jadącą jak przysłowiowy walec. W temacie riffów i brzmień gitarowych cały czas jest na bogato – Tomasz Walkowski grający na wszystkich gitarach, wie o co chodzi w tym fachu, zarówno jeśli chodzi o technikę jak i brzmienie. Cieszy również to, że nie ma tu jakichś gitarowych popisów na siłę – jest za to kilka riffów i kilka solówek, które na długo zapamiętamy. Strona wokalna i liryczna jest równie istotna – całą płytę zaśpiewał Bob Spring szwajcarski wokalista o korzeniach amerykańskich, który napisał także urzekające teksty. Każdy utwór to w zasadzie osobny rozdział historii, a książeczka z tekstami jest dostępna razem z fizycznym CD.
Teraz łyżka dziegdziu. Rockowa jazda wytraca na moment swoją przebojowość w „Sensual”, gdzie wkradło się trochę kompozycyjnego chaosu. Na szczęście jakość produkcji wynagradza te drobne niedostatki – płyty słucha się przez cały czas z przyjemnością, bo jest zagrana i wyprodukowana „wysokoenergetycznie”. Idziemy dalej – spokojny „Idle When She Says It’s Over” to z kolei jeden z najmocniejszych momentów płyty. Nastrojowość, emocjonalność, dynamika, świetna linia wokalna, mistrzowska, niecodzienna realizacja instrumentów akustycznych… Dygresja: gdyby taka była cała płyta, to mielibyśmy jedną z najlepszych niezauważonych polskich produkcji ever, zaraz po BartBASS „Progressive Life” i Ufly „Love Smugglers”.
Dalej mamy równie ambitny (świetne gitarowe „patyki” w zwrotkach!), ale już nie tak zachwycający „Flying Cloudy Wolf”, który kończy ten „obszar” płyty, bo po nim ponownie zaczyna się mocniejsza jazda. Mocny „Mystic Her (For Nelly)” i muse’owy „Lighthouse Stormy” to mocne punkty płyty, po których Weekender raczy nas transową (akustyczną, trochę w stylu Nicka Cave’a) pauzą od przesterów w postaci utworu „From 10 On”. Ach jaka szkoda, że instrumenty nie brzmią tu już jak w „Idle…” Choć refren jest wpadający w ucho. Drugi klasycznie hard rockowy kawałek na płycie to przedostatni „Who Masters”, zawierający gitary w stylu Zakka plus ewidentnie najlepsze, olśniewające solo Tomka.
Wisienka na torcie, czyli ostatni kawałek to „Humanity” z fenomenalnym Rudigerem na wokalu. Słychać tu nieco inną produkcję, czuć południe USA, radość, studyjną swobodę i rozmach. Ta płyta nie mogła się lepiej zakończyć. Kawał naprawdę dobrej muzyki i kolejny przykład na to, że rzeczy wartościowe i unikalne rzadko przedostają się do mainstreamu.
Zdjęcie główne: Lena Rosman