Bardzo ucieszył mnie powrót Black River. Nie dlatego, że jestem szalikowcem tego zespołu (nie jestem, choć lubię), ale przede wszystkim dlatego, że oznaczało to jednoczesny powrót na scenę Macieja Taffa, a będę się zawsze upierał, że to jeden z najbardziej utalentowanych, najoryginalniejszych i najlepszych wokalistów w Polsce.
Prawie dekada rozłąki z aktywnym muzykowaniem nic w tym nie zmieniła. Wiadomo, że Black River to zespół uparcie grający swoje hard rocki pełne nawiązań do lat 80-tych, fajne, melodyjne i energetyczne, a jednocześnie bardzo radiowe. Tak było od początku, „Humanoid” też na szczęście nie przynosi w tej materii zmian. W końcu za album odpowiadają świadomi muzycy, którzy wiedzą, co może zadziałać, a co niekoniecznie. Ale nie jest to też płyta-fajerwerk. Raczej po prostu porządnie zrobione skoczne granie, które sprawdzi się na słuchawkach na wiosennej wycieczce rowerowej czy letnim koncercie (dlatego zbliżające się koncerty Black River to mus). Jest tu kilka kawałków pokazujących, że ta supergrupa wciąż ma ikrę i potrafi znaleźć swojego powera w mniej oczywistych rejonach – mamy bardzo fajny „H.T. Angel”, „The Rebel” tchnący Ramonesami, pełen wykopu „Abyss” czy cięższy „World In Black”. Tak naprawdę co chwilę jest tu jakiś fajny, rock’n’rollowy riff, prosty, ale sympatycznie zagrany bit i dużo mrugnięć do klasyki hard rocka. No i jest dużo Maćka Taffa w świetnej formie. Nie ma za to odcinania kuponów, a wszelkie uproszczenia formy muzycznej są przemyślane i robią robotę. I fajnie, to dobra płyta na lato, choć wciąż mam wrażenie, że zespół nagrał ją trochę na rozruch i że jak Black River się teraz rozkręcą, to z następnym krążkiem mogą przejść jak huragan.
Wydawnictwo Mystic

Black River „Humanoid”