Styczeń i luty zazwyczaj sprzyjają mi w odkrywaniu nowej muzyki. Tak się składa, że wtedy właśnie docierają do mnie najciekawsze rzeczy, które umknęły mi w roku poprzednim. Tak też jest z Here On Earth i Lady Killer – obie z tych nazw migały mi wielokrotnie na facebookowym feedzie, obie widywałem na plakatach tu i ówdzie, obie te kapele koncertowały z zespołami, które znam i cenię, ale jakoś nigdy na siebie nie trafiliśmy. Aż do dziś.
Here On Earth – „Thallium”
www.facebook.com/hereonearthpl
hereonearthpl.bandcamp.com

Reprezentantów sceny progresywnego rocka było w Garażu już wielu i wielokrotnie na łamach tego działu dywagowałem o tym, czym właściwie ma być ten progres. W przypadku „Thallium” mógłbym te wszystkie dywagacje powtórzyć, bo Here On Earth swoje poszukiwania prowadzą tam, gdzie już wielu było, nie ma więc w tym nic, co byłoby faktycznie progresywne we właściwym znaczeniu tego słowa. Ta granica została już przesunięta daleko. Nie znaczy to jednak, że „Thallium”, drugi krążek katowickiego składu, jest słaby bądź niewart uwagi. Po prostu zasługuje na to, by znaleźć dla Here On Earth inną łatkę. Spróbujmy zatem.
„Thallium” to album z okolic lżejszych odmian metalu, ale zdecydowanie gitarowy. Owszem, dużo tutaj cech, które progresywna scena uznaje za swoje: rozbudowane aranżacje, złożone formy, dźwiękowe pejzaże, bardzo dobrą technikę instrumentalną, sporą dozę melancholii, która zawsze jest z jakiegoś powodu utożsamiana z intymnością i osobistością muzyki. Niech będzie. Here On Earth faktycznie zaczynają gdzieś tam, gdzie zaczynał np. Votum, i w nieco ciemniejszych okolicach miejsca, z którego wzięło się Riverside. Ale przez sporą domieszkę post-rocka i nieco bardziej zdecydowane momentami brzmienie zespół koniec końców kojarzy mi się przede wszystkim z późną Katatonią, Soen czy niektórymi momentami z kariery A Perfect Circle.
Okej, konkrety. Zacznijmy od tego, że „Thallium” słucha się bardzo dobrze. Na całym albumie prym wiedzie wokalista Krzysztof Wróbel – to w dużej mierze dzięki jego złożonym partiom zaśpiewanym delikatnym głosem pojawia się sporo z powyższych skojarzeń. Zespół zostawia mu trochę miejsca, ale nie za dużo, bo w instrumentach jest sporo ruchu. To nie jest muzyka z rodzaju solowych popisów, więc sekstet skupia się na misternym budowaniu atmosfery i robi to skutecznie. Apatia i ciemność – to znajdziecie w każdym zakątku „Thallium”. Każdy z utworów ma określony charakter muzyczny, ale pod względem atmosfery wszystkie trzymają się wyznaczonego kierunku. Jest on znany od pierwszych sekund otwierającego album „Out of the Blue” – tonacja molowa, średnie tempa, wzruszająca melodyka. Choć gitary są wyraźne, jest to raczej muzyka, której chcemy o dziwo słuchać nieco ciszej. Wydaje się dość delikatna i misterna. „Believers and Liars” łączy melodykę Katatonii z nieco odważniejszym riffem i misternie utkanymi spokojniejszymi fragmentami. Przejmujący „0,6 ppm” bije nieco bardziej w rytmie Riverside, robiąc świetny użytek z prosto stawianych gitarowych akordów urozmaiconych przestrzenną elektronika. Agresywniej startujący „Alterity” zostawia trochę miejsca na cichsze fragmenty lekko á la Tool. „Inhumane Layers” zaskakuje stosunkowo prostym, hardrockowym riffem, by pozwolić mu się rozmyć w dość ciężki pasaż. Here On Earth świadomie szafują kontrastami, melodyką zaczerpniętych od tuzów gatunku i nieoczywiście pikającymi akcentami, żeby stworzyć własny miks, bardzo przyjemny i angażujący. Post-rock i metal progresywny mieszają się tutaj w bardzo ładnych proporcjach, uzyskując w rezultacie bardzo miły uchu efekt. Z czystym sumieniem polecam.
Lady Killer – „Look At Me”
www.facebook.com/la.killerband

Jak to często bywa w „Garażu”, druga z kapel jest po kompletnie innej stronie rockowego spektrum. Nawet jeśli nie załapaliście się na przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to na pewno kojarzycie estetykę, jaka w hard rocku wtedy królowała. Przypomnijcie sobie teledyski Guns N’ Roses, pamiętajcie koniecznie o wąskich jasnych dżinsach z dziurami, bandanach na głowach, tapirowanych włosach i generalnej niedowadze muzyków na scenie. I powiążcie to teraz z samą muzyką – w myślach słyszycie już pewnie wspomnianych Gunsów, pewnie jakieś Mötley Crüe, Def Leppard. Łezka się w oku zakręciła? Jest sentymencik? Mam dobrą wiadomość. Nie od dziś wiadomo, że kultura kołem się toczy, to co dziś jest cool jutro będzie passe, ale pojutrze znów będzie fajne. W tym momencie na scenę wchodzą Lady Killer z Trójmiasta, kłaniają się tapirowanymi włosami przewiązanymi bandanami, delikatnie poprawiają makijaż i rozpoczynają swój set od riffu á la Slash i falsetu. I w sumie nikogo to już nie śmieszy. Okej, wiadomo, ta stylówka w dzisiejszych czasach z założenia jest nieco śmiesznawa, ale dzięki temu działa, bo znów szokuje. No i jeśli tacy Steel Panther mogą sobie doskonale radzić, jeśli Nocny Kochanek ku zgryzocie i nieprzespanym nocom tysięcy metalowych ortodoksów może wyprzedawać kluby na pniu, to czemu nie Lady Killer?
Stonuję nastroje – Lady Killer nie są na tym poziomie, co Steel Panther, ale już są spoko. Płytka „Look at Me” jest co prawda dość przeciętnie zarejestrowana – najbardziej mnie drażni, że gitary, które powinny tutaj ciąć powietrze, są schowane gdzieś z tyłu – ale zawiera sporo fajnych pomysłów. Osiem zmieszczonych na niej numerów to konglomerat wszystkich klasycznych glam metalowych i glam rockowych wpływów, z Gunsami, Crüe i Twisted Sister na czele. Od niektórych numerów wręcz wali gitarą Slasha, co nie jest bynajmniej zarzutem, bo takiego riffu, jaki otwiera „I’m In the Jail” pewnie sam Saul Hudson by się nie powstydził (choć podejrzewam, że już go z sześć razy nagrał). Nie inaczej jest w przypadku innych numerów – styl gitarzysty Gunsów jest tutaj podrabiany co chwilę, ale udanie, za co duży plusik wędruje do wioślarzy Krzycha Skóry i Michała Broniewicza. Co poza tym? Dużo werwy, fajnych melodii, choć nie brakuje też momentów, które przypominają nam, że mamy do czynienia z zespołem z podziemia. Wiktor Gabor nie boi się przywracać do życia falsetu i robić z niego równoprawnej techniki wokalnej, choć brakuje mu momentami trochę energii w głosie (czasami w tym przypomina Kinga Diamonda, który nigdy mnie nie przekonywał, ot, kwestia gustu). Skandowany wstęp „Wroom Wroom” brzmi jakby skandujący recytowali po szkolnemu wierszyk – z jakiegoś powodu zespołowi na te dwadzieścia sekund zabrakło energii. Tych kilka wad nie odbiera jednak frajdy ze słuchania z Lady Killer, o ile ktoś ma na tyle dużo dobrego humoru i dystansu, a na tyle mało kompleksów, żeby móc cieszyć się tym, co kwintet proponuje. Nudzić się z „Look at Me” nie sposób, bo dzieje się tu naprawdę dużo i to wszystko ma sens. Mnie osobiście najbardziej do gustu przypadły wspomniany klasyczny „I’m In the Jail”, ale przede wszystkim współcześniejszy, rozkręcający się „Hard Working Man”.
Jeśli mamy wracać wciąż do przeszłości i kolejne rzeczy, mody i style określać mianem „retro”, to Lady Killer jest godnym reprezentantem takiego sentymentu. Trzeba jeszcze dodać, że w pełni świadomie prowadzonym – zgadza się tutaj nie tylko muzyka, ale także spójny od samego początku image ekipy, który sprawia, że wiesz, z czym masz do czynienia. Wystawiam za „Look at Me” czterem panom i jednej pani z Lady Killer wysoką ocenę.