Garaże w dużych miastach pełne są samochodów i zespołów. Tym razem zajrzymy do garaży w dwóch bardzo odległych od siebie geograficznie miastach – w Szczecinie zanurzymy się w sludge, a w delikatnym indie gotyku zasmakujemy w Rzeszowie.
L.o.W – „Bones”
Miałem mocną jazdę na wszelkiego rodzaju sludge i doom jakiś rok czy dwa lata temu, ale w gruncie rzeczy żadna polska ekipa poruszająca się na skraju tych stylistyk mnie nie zachwyciła. Spośród tych wszystkich rodzimych zespołów najczęściej wracam chyba do tych najczarniejszych, czarnych jak własna śmierć: 71tonman i Struggle With God. To one były najbardziej ekstremalne, najbardziej nihilistyczne. 71Tonman niosą ze sobą sludge’owe brzmienie, doomową posępność i deathmetalowe niebezpieczeństwo spadnięcia prosto do piekła, Struggle With God dokładają bezkompromisową d-beatową furię i wręcz blackową desperację, wszystko to połączone w przemyślany wyraz artystyczny. Słowem – te ekipy najbardziej do mnie trafiają, bo ładunek emocjonalny zawarty w ich muzyce jest największy dzięki świetnie dobranym elementom muzycznym. Szczeciński L.o.W, który mam dziś na tapecie, wydaje się także iść tą ścieżką.
Debiutancka epka L.o.W „Bones” to 27 minut przytłaczającej muzyki. Kiedy już pozwolicie wprowadzić się w ten szalony świat wraz z głosem Carla Gustava Junga, wpadniecie w przepaść. Nie powiem, żeby nie było z niej ucieczki, bo tak nie jest – L.o.W jeszcze nie utrzymują mojej uwagi na tyle, żebym nie był w stanie przejrzeć fejsa i insta albo odpalić gierki na smartfonie podczas „Tear Me Open”, ale absolutny ciężar i posuwistość tego numeru robi wrażenie. Dopalony, nieco stonerowy riff stanowi świetną bazę dla takiego kolosa, nawet jeśli ten jakoś zaskakująco się ciągnie i dłuży (numer ma co prawda prawie 8 minut, ale nie bądźmy dziećmi, nie takich rzeczy się słuchało). Deathmetalowy growl pełen powietrza dopełnia dzieła zniszczenia. Nie ma tu koloru poza czernią, nie ma światła, jest apokalipsa i powietrze zatęchłe jak we Wrocławiu. „Tear Me Open” jako pierwszy numer na albumie (poza intro rzecz jasna) pozwala na zachłyśnięcie się tym zwalistym brzmieniem i wpadnięcie w transową monotonię groove. I jeśli ten kawałek miał nieco stonerowego sznytu, to „Almost Like God’s” to w zasadzie doom/stonerka uzupełniona o growle. Gdyby te riffy wypuścił Belzebong albo Dopelord, to nikt na dobrą sprawę by się nie poznał. I to jest akurat bonus dla L.o.W – przemieszanie w jednym kotle mniej i bardziej wyraźnych muzycznych konotacji nie tylko urozmaica samą muzykę, ale może też przyciągnąć więcej słuchaczy. „Almost Like God’s” to kolejne siedem i pół minuty potępienia, ale dla odmiany w tym akurat numerze znalazło się miejsce na nabranie oddechu i rozerwanie choć na chwilę monolitycznej, ale nieco monotonnej konstrukcji. Dzięki temu aranżacja nabiera dynamiki, słuchacz ma punkt odniesienia i może uważniej przyjrzeć się choćby prostej solówce, która w tymże właśnie momencie się pojawia. Zamykający krążek numer „Bones” to z kolei 10 minut powolnego zanurzania się w smole i po raz kolejny sprawdzony patent: wolny, repetytywny groove, stonerowy riff, potępieńcze ryki. I znów, gdyby nie wrzucony około szóstej minuty fragment z gitarową melodyjką, choć na chwilę dający odpocząć od entej repetycji niezbyt dalekiej wariacji głównego riffu, pospalibyśmy się pewnie. Ale nie. L.o.W mają nastawione wszystkie gałki na poziom „dewastacja”, a aranżacyjnie balansują między niszczącą mantrą a monotonią, póki co jednak będąc bardziej po stronie mantry, więc trzymają się na powierzchni. Choć momentami uciekam myślami gdzie indziej, to wracam dość szybko. 27 minut to jednak wystarczająca dawka takiej sonicznej miazgi – przy dłuższym kontakcie po prostu groziłoby szybkim zmęczeniem materiału.
God’s Own Medicine – „Afar”
Żeby w „Garażu” też nie było zbyt monotonnie, przenosimy się ze Szczecina po przekątnej kraju, do Rzeszowa. Tutaj czeka na nas God’s Own Medicine, jednoosobowy projekt na pograniczu indie rocka, shoegaze, darkwave i gotyku. Gdybyście wzięli sobie Tiamat i dodali do niego trochę kolorów Riverside, piosenkowości New Model Army i parę dźwięków Ultravox, dostalibyście bardzo dziwną hybrydę, ale ta hybryda w wykonaniu Andrzeja Turaja ukrywającego się pod kryptonimem God’s Own Medicine ma sens i przynosi trochę przyjemności. „Afar” jest albumem co najmniej strawnym, a tak naprawdę bardzo przyjaznym. Nad piosenkami GOM unosi się kapkę postapokaliptyczna aura, pewnie niezamierzona, ale jednak. Kiedy słucham choćby „The Snow Queen” albo „Hollow”, to moje skojarzenia biegną od Tiamat do Beastmilk/Grave Pleasures czy nawet The Cure. Utwory są lekkie, melodyjne, świetnie się ich słucha, a jednocześnie nie popadają w przesadę, ich warstwa instrumentalna trzyma je z daleka od pop-rockowej papki. Na uwagę zasługuje też specyficzny zmysł melodyczny Turaja, bliski estetyce folkowej. Zresztą w tej całej pajęczynie, jaką Andrzej uplótł pod szyldem God’s Own Medicine, jest sporo elementów wręcz folkowych – sprawdźcie choćby oniryczny „Sleep” zaśpiewany w parze z Baśnią Lipińską, a będziecie tą melodyką oczarowani. Muzyka GOM jest na dobrą sprawę urocza. Choć jest osnuta nieco mrocznym nimbem pochodzącym z lekkiej elektroniki czy tej wspomnianej melodyki i głębokiego głosu Andrzeja, nie jest ona dołująca. Bywa smutna, bywa nieco romantyczna, jak romantyczne bywają rozstania, ale nie wpędza w depresję. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że cieszy odwagą, z jaką dokonane zostały aranżacje, a jednocześnie delikatnością, z jaką te operacje zostały wykonane, by jednak poszczególne tytuły pozostały piosenkami.
Na szczególną uwagę zasługuje songwriterski popis w postaci utworu tytułowego, ozdobionego perliście brzmiącą gitarą akustyczną i nabierający mocy z minuty na minutę. „Despair Was On My Tongue” opiera się już na czymś zupełnie innym, a mianowicie na zgrzytliwym riffie, z którego mogliby skorzystać Josh Homme albo Iggy Pop. Ale tak zupełnie szczerze, każdy z tych jedenastu utworów jest tak inny muzycznie, że momentami jest to aż zaskakujące. A jeszcze bardziej dziwi to, że razem tworzą spójną brzmieniowo i charakterologicznie płytę ze świetną muzyką i ciekawą atmosferą.
Poza wspomnianą Baśnią Lipińską na „Afar” pojawiają się także Inga Habiba z Lorien, Paweł Goździewicz z dogs in trees i Rafał Wawszkiewicz z Merkabah. Jeśli te nazwiska i nazwy są wam w jakiś sposób znane, to także God’s Own Medicine będziecie potrafili umieścić na muzycznej mapie. Pewnie miejsce tego projektu znajdzie się gdzieś we frapującej podziemnej alternatywie, nieskrępowanej oczekiwaniami słuchaczy.
https://www.youtube.com/watch?v=31Lg8wkCPCg