Choć płocki Klub Zdesperowanych Romantyków i bielski Down to the Heaven są od siebie bardzo oddalone zarówno stylistycznie, jak i geograficznie, to ich najnowsze wydawnictwa łączy najważniejsza cecha – jedni i drudzy wydają się wierzyć i lubić to, co grają. I świetnie, proszę kolegów naśladować.
Klub Zdesperowanych Romantyków – „Dopóki serce bije”
Niezbyt często dostaję takie płyty jak „Dopóki serce bije”. Odnoszę wrażenie, choć może mylnie, że coraz mniej ludzi tego typu muzykę gra ot tak sami dla siebie, a jak już ktoś faktycznie para się nią, to wyłącznie ze względów merkantylnych. Dzisiaj wypada grać co innego, żeby być cool. A jednocześnie albo jesteś fajny i działasz w podziemiu, albo grasz po Opolach i „Latach z Radiem”, ale dla kipiącego podziemia jesteś fałszywą popeliną z mainstreamu.
O jakiej muzyce mowa? Czym takim nadzwyczajnym para się kwintet Klub Zdesperowanych Romantyków? Ano pop-rockiem. „Dopóki serce bije” jest interesującym mrugnięciem do tych, którzy pamiętają jeszcze, że w Polsce robiło się naprawdę dobry, mainstreamowy rock. Jeśli więc czasami pośród radiowej papki zdarza ci się zatęsknić choćby za latami dziewięćdziesiątymi, kiedy fajne płyty pop-rockowe nagrywały m.in. Mafia, Harlem, Golden Life, IRA, ONA, Wilki. Klub Zdesperowanych Romantyków zdecydowanie idzie w tę stronę, bez kompleksów i bez silenia się na radiowe hity wyprane ze wszystkiego, co ciekawe. Tak naprawdę „Dopóki serce bije” w dużej mierze podnosi to, co gdzieś pod koniec lat dziewięćdziesiątych zostało porzucone w pogoni za coraz łatwiejszym odbiorem i większymi przychodami. W efekcie dostajemy zestaw napisanych po polsku i fajnie wykonanych piosenek, które są bardziej niż słuchalne, nie przesadzają z jakąś fałszywą cukierkowością z jednej strony, a fałszywą mitologią rocka w starych ramoneskach i obowiązkowych ciemnych okularach z drugiej. De facto „Dopóki serce bije” jest płytą lekką i łatwą w odbiorze, ale przy tym naturalną. Słuchacz ma wrażenie, zapewne słuszne, że to jest znów ten stary lekkostrawny rock, w którym o coś chodzi, który chciałby powiedzieć coś ważnego. Czegoś takiego nie było od dawna.
Klub Zdesperowanych Romantyków na „Dopóki serce bije” pokazuje, że posiadł pełnię umiejętności, żeby ten pusty tron rodzimego pop-rocka kiedyś zająć. Dziesięć piosenek zarejestrowanych na albumie to w zasadzie pełen przekrój tego, co ten gatunek oferuje – od przebojowych „Dopóki serce bije” czy „Wszystko co mam”, przez wolniejsze, garściami czerpiące z melodyki polskiego rocka numery takie jak „Rozbitkowie” i „Miłość”, po obowiązkową balladę „Wirus samotności”. Sporo tutaj gitary elektrycznej, ale wszystko prowadzi najczęściej gitara akustyczna i świetnie śpiewający Tomasz Gębarowski. Tomasz barwą głosu i stylem przypomina momentami Scotta Stappa z Creed, ale jego sposób śpiewania połączył z polskimi tekstami zupełnie naturalnie i bezboleśnie. W połączeniu z resztą zespołu, która skupia się na dostarczeniu ciekawej i wpadającej w ucho, klasycznie zaaranżowanej muzyki, całość wypada naprawdę interesująco i może służyć za odtrutkę po godzinach słuchania komercyjnych rozgłośni radiowych.
Down to the Heaven – „level -1”
Down to the Heaven raczej nie mają szans na zaistnienie w jakiejkolwiek rozgłośni radiowej, ale to wyłącznie ze względu na obraną stylistykę. Sekstet z Bielska-Białej trzyma się klimatów djentowo-metalcore’owych, których przecież raczej nikt w radio nie gra. Album „level –1” od samego początku nie pozostawia żadnej wątpliwości co do przyjętego kierunku. Perkusyjne stopy mielą w towarzystwie nisko strojonych gitar, wokalista Rusty radzi sobie zarówno z growlami, jak i z czystym śpiewem, w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu – z jakiegoś powodu wielu djentowo-metalocore’owych wokalistów brzmi świetnie podczas growli, ale przy czystych refrenach zamienia się w pryszczatych trzynastolatków przed mutacją. Down to the Heaven dość sztywno trzymają się konwencji, ale jednocześnie eksplorują jej wszystkie zakątki. Pomocna w tym jest akurat dość mocno wykorzystywana elektronika, która dodaje „level –1” nie tyle progresywnego charakteru, co po prostu rozjaśnia momenty, które mogłyby się bez niej wydawać nudne. Dzięki temu widać, że podczas komponowania materiału ekipa trzymała się starej reguły „serve the song”. Żadne partie nie przeszkadzają innym – jeden instrument robi miejsce dla drugiego, jedna partia wprowadza inną, nie ma przeładowania charakterystycznego dla młodych kapel, w których każdy członek chce zabłysnąć. Niezła technika użytkowa poszczególnych członków zespołu sprawia jednocześnie, że nawet najprostsze patenty zastosowane są w taki sposób, że cieszą ucho. Jeśli wchodzi jakiś stosunkowo prosty, ograny, groovemetalowy riff w gitarach (choćby w „Unbroken”), sekcja rytmiczna, elektronika i wokale robią z niego naprawdę energetyczny, świeży kąsek. Kiedy pojawia się równie znajomo brzmiący breakdown („Catharsis”) cały zespół zamienia go za chwilę w ciekawy, kroczący riff. Kiedy z kolei robi się trochę zbyt słodko w „No Vision” atmosferę zaczyna zagęszczać popiskująca zaskakująco elektronika, a potem wjeżdża grubaśny riff, a potem znów interesująca, klimatyczna melodia na klawiszu. Jak już przez chwilę zacznie mi się wydawać, że wraz z „Kingdom of Delusion” ekipa popada w metalcore’ową przeciętność, ci wjeżdżają z rozpędzoną i rozszalałą zwrotką á la As I Lay Dying, by jeszcze dobić dźwiękami kojarzącymi mi się z łączeniem się z internetem w latach dzie-tych.
Down to the Heaven nie mogą jakoś zacząć zjadać własnego ogona (chwała im za to!), bo co chwilę coś się tu dzieje, choć też ani przez sekundę nie miałem odczucia przeładowania i przesytu. Całość trzyma określony industrialno-niebezpieczny klimat, w który się dość skutecznie wkręcam. Okej, nikt na „level –1” nie wymyśla koła czy tam prochu, wszystko to już przecież słyszeliśmy, ale nie ujmuje to płycie ani trochę. Album jest przemyślany i świetnie wykonany, nie tylko od strony muzycznej, ale także realizacyjnej – wszystko brzmi czysto, mocno i ładnie siedzi w miksie.