Deathinition – „Online”
Jest połowa roku 2018, w zasadzie już druga, a w „Garażu” ląduje płyta wydana w 2017 roku, a nagrana w 2016. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie w tej materii poza lekceważącym wzruszeniem ramionami. Muzyka niekoniecznie musi się starzeć, a „Online” jest bardzo na czasie, szczególnie pod względem tematyki, a podejrzewam, że jej aktualność będzie wręcz w najbliższych latach w dziwny sposób wzrastać. No dobra, tak naprawdę wiem, że tak nie powinno być, bo nowości przecież nie brakuje, ale „Online” dotarło do mnie ze sporym opóźnieniem, a nie mogłem sobie odmówić przyjemności wrzucenia do „Garażu” jakiegoś dobrego metalu.
Do rzeczy. Jeśli ktoś śledzi polską scenę metalową nieco głębiej, to pewnie kojarzy Deathinition. Bydgoska załoga funkcjonuje od jakiejś dekady i z powodzeniem para się gatunkiem, który w naszym kraju wciąż jest traktowany nieco po macoszemu, mianowicie thrash metalem. Choć data powstania mogłaby wskazywać inaczej, Deathinition bliżej jest do Horrorscope niż do crossoveru spod znaku Terrordome czy Testera Gier. Co to wszystko oznacza? Ano to, że Deathinition swoją muzykę zaczynają tam, gdzie thrash akurat miał pod górkę, czyli w latach dziewięćdziesiątych. Mają zatem na celu więcej, niż tylko szokowanie i rozpędzanie się do nadświetlnej. Obstawiam raczej glany i ramoneskę niż deskorolkę, czapkę z daszkiem i koszulkę Municipial Waste.
„Online” to ciężkie i wybitnie gitarowe granie. Wioślarze Igor Kościelniak i Maciej Piszczek wiodą na płycie pierwsze skrzypce. Album jest rifforamą totalną, jeden riff goni tu drugi, popisów i fajerwerków nie brakuje. Przez to „Online” kojarzy się nieco z solowymi gitarami znakomitych gitarzystów, na których wokale pełnią bardziej rolę ozdobnika do szaleństw wioślarza. Skojarzenia z innymi thrashowymi ferajnami, w których ciężar i klasyczne dla gatunku zagrywki łączą się ze świetną techniką bardzo wszechstronnych gitarzystów (jak choćby Testament czy Annihilator) też są wskazane. Błyskotliwe, cięte i motoryczne riffy leżą u podstaw wszystkiego, co się na płycie dzieje. To one wyznaczają, w którym kierunku idzie dany utwór, ale sekcja basowa jak najbardziej nie odpuszcza. Przepychanki w fajerwerkach między gitarami a sekcją są tutaj atrakcyjne jak pojedynki piłkarskie między dobrym napastnikiem a jeszcze lepszym obrońcą. Choć generalnie utwory są osnute wokół zwrotek i refrenów, to zespół nie zaprząta sobie za bardzo głowy formami. Na dodatek w każdej chwili ma coś ciekawego do zaprezentowania. Jeśli na przykład zajrzycie pod świetną pierwszą solówkę w „Dezinformacje24”, znajdziecie fantastyczny, melodyjny riff. Jeśli uda wam się odsunąć na chwilę gitarowe fajerwerki w „Trueciźnie” usłyszycie świetną, pełną pomysłu perkusję. Wszystkie te elementy zostały wmontowane w metalową tkankę tak, że ich odkrywanie stanowi pewną frajdę. „Online” pod tym względem to studnia technicznych zagrywek, które jednak tworzą jedną muzyczną całość. To nie jest podręcznik shreddingu, raczej podręcznik tego, jak wysokie umiejętności wykorzystać do tworzenia frapujących kompozycji.
Na sam koniec zostawiłem sobie wokale. Nie są to najwybitniejsze partie na świecie, bo Adam Album ma wyraźny temat przewodni, który jest w poszczególnych numerach poruszany od różnych stron. Zaczyna się od zjadliwej krytyki metalowych krytyków sprzed klawiatury (czyli mnie), kończy krytyką metalowego pozerstwa, ale w dużej mierze skupia na wirtualnym życiu i różnych jego aspektach. Trochę tu banałów, które wszyscy znamy, czasami nie do końca odróżniam, gdzie kończy się ironia, a zaczyna powaga (jak się ma „Truecizna” do „Pozer songu”?). Chyba dlatego złapałem się na pomijaniu wokali podczas odsłuchu i skupianiu na warstwie instrumentalnej. A tam dzieje się akurat mnóstwo dobrego, więc nawet nie mam specjalnie poczucia, że coś tracę. Gwoli ścisłości dodam tylko, że partie wokalne są poprawne – ani w jedną, ani w drugą stronę nie odbiegają od bezpiecznego, mało charakterystycznego środka skali.
Tak czy inaczej – Deathinition to wysoka liga technicznego thrashu. Instrumentaliści pozwolili sobie na „Online” na bardzo dużo swobody i błysków. Często takie podejście jest ze stratą dla samej muzyki, ale akurat ten krążek to rzadki przypadek, w którym liczne popisy są budulcem wartości muzycznej. A może tylko silę się na takie wyszukane zdania bo jestem pozerem.
No Toca Co – „no to caco”
Nazywają się No Toca Co i wiedzą o tym, że nie masz pojęcia jak to się czyta, więc rozwiewają twoje wątpliwości w intrze. A potem zaczynają grać swoje. No Toca Co to trzech gości, którzy obsługują perkusję, saksofon, bas, gitarę i loopy. Połączenie tego wszystkiego daje bardzo sympatyczny miks jazzowych inspiracji, rockowej motoryki i uroczej swobody. Tak wykonany yass jest bardzo przekonujący. Trochę mnie zaskakuje, jak oszczędni są poszczególni muzycy. Choć słyszę, że grający na basie Juliusz Kapka mógłby sobie pozwolić na więcej szału, on ogranicza się do tego, co jest akurat potrzebne. Choć saksofonistę Piotra Hamerskiego mogłoby ponieść, ten trzyma się w ryzach, żeby nie wyskoczyć poza atmosferę danego utworu. No i perkusista Bartłomiej Turski też ma umiejętności, żeby zaszaleć, a jednak świadomie postanawia służyć muzyce, a nie partykularnym interesom. Takiego rygorystycznego podejścia, które w paradoksalny sposób sprawia muzykom przyjemność, powinniśmy wyuczyć naszych polityków.
Efekty działań No Toca Co są bardzo przyjemne. Zespół balansuje między swobodą poszczególnych partii, a budowaniem wkręcającej, momentami dość dusznej, kosmicznej atmosfery. Bardzo łatwo od pierwszych sekund dać się złapać na haczyk „Nadira”, bo od razu intryguje nieco smutnym saksofonem i nieco orientalną atmosferą. Pulsujący ciężkim basem „Mrok Fok” też w zaskakujący sposób wysyła nas w kosmos przesterowanym saksofonem i wyrazistymi perkusyjnymi groove’ami. Z kolei psychodelicznie funkujący numer „Lampo” to chyba najjaśniejszy punkt albumu, bo jakimś cudem udaje mu się wyjść z tych kosmicznych uniesień w lekki, wesoły sposób. No Toca Co są jednak nieprzewidywalni. To, co zaczyna się w jeden sposób, kończy w inny. Ciągnie ich z jednej strony do psychodelii, z drugiej do mocnych groove’ów a’la Rage Against the Machine, z trzeciej do melancholijnych partii saksofonu, z czwartej do korzystania z dobrodziejstw elektroniki w sposób wyraźny, acz nienachalny. Niezwykle podoba mi się to, że każdy jest tu równy i każdy ma dla siebie miejsce – ot, taka muzyczna definicja demokracji. Kiedy Juliusz Kapka zaczyna szaleństwa w „Bierz”, reszta robi mu miejsce, a nawet właściwie tło. Kiedy Piotr Hamerski przejmuje w poszczególnych utworach pałeczkę swoimi przejmującymi melodiami, reszta instrumentów skupia się na budowaniu atmosfery. Tylko perkusja jest cały czas wyraźna i pulsująca, trzyma wszystko w ryzach, a jednocześnie napędza. Patentów Bartłomiej Turski ma jednak w zapasie całe mnóstwo i szafuje nimi, nie pozwalając słuchaczowi na znudzenie. Nie jest to typowy perkusista jazzowy – gra mocno, nie głaszcze swoich bębnów, a wali w nie wyraźnie, dzięki czemu No Toca Co nabierają jakiejś skoczności, taneczności i energii. „no to caco” brzmi przez to jakby Brad Wilk i Tim Commerford postanowili sobie pograć jazz. Dlatego jest to tak dobre!
Jeśli nie jesteś za pan brat z jazzem, yassem ani niczym w tym stylu, nie powinieneś się obawiać. No Toca Co nie nudzą ani przez moment, w jakiś dziwny sposób są daleko od klasycznego jazzu, jednocześnie korzystając całymi garściami z jego założeń. Osobiście bardziej traktuję ich jako eksperymentalny, nieco psychodeliczny zespół rockowy, wiecznie jamujący i improwizujący. Nazwijcie to jak chcecie: power jazz, nu-jazz, post-jazz, wszystko jedno. Grunt, że dobre. Na dodatek nagrane na żywca, co jeszcze bardziej pozwala docenić kunszt zespołu.