Pokażcie mi wokalistę, który z utraty strun głosowych będzie potrafił zrobić swój atut. Pokażcie mi muzyka, który po ciężkiej chorobie nowotworowej stał się niemową i… docisnął ze śpiewaniem tak, że jest określany mianem jednego z najciekawszych death core’owych wokali w Polsce. Najnowsza płyta bielskiej formacji I Was Bor Twice to na pewno jedno z najlepszych polskich wydawnictw w swoim gatunku.
W ogóle ten zespół to dla mnie odkrycie, bo nie siedząc w metal-core’owej estetyce, zostałem w nią wciągnięty, rozszarpany i odwirowany, a wszystko przez nieokiełznaną muzyczną energię, którą generuje I Was Born Twice.
Po kolei. Jeśli chodzi o brzmienie płyty „Nemiza” to dominują ją trzy elementy: fenomenalny growlowo-transowy wokal Toma Tatonia, elementy elektroniczne/pastiszowe (pod tym kątem produkcja jest prawidłowo powściągliwa i podporządkowana metalowej miazdze) oraz potężna ściana djentowo-core’owych gitar, które ogarnia Tomasz Madzia. To od niego wiemy, że nagrywając ślady na płytę „Nemiza” panowie zrealizowali same czyste sygnały prosto z gitar elektrycznych, by później, w innym studiu poddać je reampingowi i edycji praktycznie od zera. Ciekawe, eksperymentalne podejście, które zaowocowało własnym brzmieniem zespołu, odmiennym, od tego, którym raczył nas przy okazji poprzedniej płyty „Risen” z 2017 roku. Zespół wyraźnie przeszedł metamorfozę, by jeszcze bardziej elektryzować i hipnotyzować inwazją dźwięków.
Jeśli tak właśnie miałaby wyglądać przyszła szkoła polskiej realizacji metalu, to nie miałbym nic na przeciwko, bo ta muzyka po prostu brzmi topowo. Aż trudno uwierzyć, że tak potężny sound jest wynikiem żmudnej pracy w studiu, a nie kolumn głośnikowych zbieranych najlepszymi mikrofonami. Nie umniejszam tu ani trochę Madzi, którego dropowe riffy są zarówno monumentalne jak i wybitnie precyzyjne – zjawiskowe połączenie! Przydałoby się więcej efektownych solówek gitarowych, jak np. w „BeTWeeN” (to solo akurat zagrał gościnnie Jacek Hiro), ale może w tym gatunku się ich po prostu wiele nie gra…?
Warto na koniec wspomnieć o samych kompozycjach i aranżach. Większość z 9 utworów mieści się w 3 minutach, co akurat moim zdaniem dla tego gatunku jest pozytywne. Dzięki temu mamy „samo gęste”, a środki wyrazu nabierają dodatkowej mocy. Każdy zabieg związany z dynamiką, czy t.zw. produkcją utworu staje się bardziej sugestywny oddziałując na nasze doznania psychoakustyczne. Już chciałem ponarzekać na ostatni kawałek, który na tle pozostałych zaczyna się trochę przewidywalnie i wtórnie, ale to co dzieje się w nim później (szczególnie niesamowita „nieludzka” wokaliza Tatonia), skutecznie powstrzymało mnie od tego.
Posłuchajcie tej płyty. To jest po prostu kawał muzy na poziomie.