(MoonJune Records)
Nie jest to pierwsza płyta urodzonego w USA, ale tworzącego na Wyspach Brytyjskich artysty. Śmiem jednak twierdzić, że jest najlepszą pozycją w jego dorobku, i dlatego rekomenduję ją do zapoznania się z twórczością Marka Wingfielda. Tym, co spodobało mi się na tej płycie, jest ciągła podróż między zadumą i dalekowschodnią egzotyką stylu gitarzysty, która przypomina balans między twórczością McLaughlina, Rypdala oraz Becka i Hendriksa. Maluje swoje obrazy ekspresyjnymi frazami, w których często stosuje cezury znakomicie potęgujące dramatyzm utworu. Wiele w jego muzyce inspiracji muzyką Wschodu, które zresztą pojawiły się już przed laty na jego debiucie, a sam artysta otwarcie przyznaje się do fascynacji m.in. Nusrat Fateh Ali Khanem. Elementy śpiewu tegoż twórcy zaklęte są w gitarowych partiach.
Podoba mi się praca nietypowo brzmiącej sekcji – kontrabasiście towarzyszy bębniarz Asaf Sirkis z raczej rockowym niźli jazzowym wykopem, punktujący mocno i wyraziście, a przy tym potrafiący nadać muzyce pewien odcień swingu. Jak ekspresyjnie, efektownie i kolorowo to brzmi, możecie się przekonać, słuchając choćby „A Thousand Faces”. Brzmieniowo trio zbliża się do muzycznych podróży rodem z ECM i bez wątpienia warto sięgnąć po tę muzykę.