Gitary: Piotr Danielewicz, Michał Koziorowski;
bas: Marcin Bąkowski
Ta płyta to gdyński fenomen. Pięciu muzyków, znanych z kilku innych projektów zebrało się w sali prób, zgromadziło potrzebny sprzęt i przez dwa dni zarejestrowało na setkę jedenaście kawałków. Nie mając za sobą poparcia żadnego wydawcy, sponsora czy choćby namiastki managementu z prawdziwego zdarzenia, tak po prostu, bez żadnych kalkulacji nagrali płytę. Octopussy gra nie patrząc się na mody i trendy, a autentyczność i zaangażowanie chłopaków po prostu bije po uszach z każdej nuty na tym albumie! Zostało więc udowodnione, że muzyka poparta entuzjazmem i umiejętnościami muzyków, może obronić się sama.
Tu się po prostu wszystko zgadza, Konrad (Konrad Ciesielski – gary) dokłada do pieca bez litości, często w galopujących tempach, wokal Jana Galbasa brzmi bardzo niegrzecznie i mam wrażenie, że Jan jest właśnie bardzo niegrzecznym chłopcem… Gitary nie epatują hi-gainowym rzężeniem, tylko drapią i skrobią lampowym crunchem, a metalicznie brzmiący bas (Marcin Bąkowski) chyba nie rozstawał się z sansampem. Mam wrażenie, jakby te wiosła chciały powiedzieć: „Posłuchaj Lemmy, Polacy też umieją grać rasową stonerkę”.
Pewnie wcześniej były długie godziny na próbach spędzone nad kształtem utworów, ale ostatecznie wszystko wylewa się z głośników naturalnym, nieskrępowanym potokiem czystej rockowej formy i… zaskakuje czasami pomysłami aranżacyjnymi oraz skojarzeniami. Na przykład „Lying in the Dirt” to niemal „Speed King” Purpli, a wokal Jana brzmi czasami jak młodego Davida Coverdale’a – czy trzeba lepszej rekomendacji? Chłopaki niszczą system totalnie.
Cała ta płyta to amerykańska muzyka południa z nawałnicą riffów, pomysłów i najprzyjemniejszego hałasu jaki ostatnio miałem okazję słuchać. Jeszcze jedną rzeczą, na którą należy zwrócić uwagę, jest brzmienie – surowe, gorące i analogowe, czysty oldschool w najlepszym tego słowa znaczeniu. To jakby podróż do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych z szalonym przewodnikiem wytatuowanym od stóp do głów, z dwutygodniowym zarostem, butelką whisky i wielkim chopperem u boku. Warto załapać się na tę wycieczkę!
Maciek Warda