Po głośnych zapowiedziach długogrającego debiutu, oczekiwania wobec poznańskiego kwartetu były naprawdę wysokie. Już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę utworu tytułowego można mieć pewność, że zostaną one spełnione. Dalej jest jeszcze lepiej…
Muzykę Rust można traktować jak sentymentalny powrót do klasycznego blues-rocka przełomu lat 60. i 70., ale jest to dość duże uproszczenie. W praktyce, oprócz oczywistych inspiracji i skojarzeń z Led Zeppelin, Cream czy zespołem Jimiego Hendriksa, odnajdziemy tu także podobieństwa do twórczości dzisiejszych bywalców rockowego podwórka takich jak Jack White, Queens Of The Stone Age i Black Keys.
Umiejętnie wykreowane, oldschool’owe brzmienie – pełne, duże, brudne i doskonałe w swej niedoskonałości – jest tak naturalne i namacalne, że można go niemal dotknąć. Bębny, bas i gitary chodzą niczym w najlepszych czasach Zeppelinów. Do tego dochodzą delikatesy w rodzaju folkowych wstawek akustycznych, zagrywek slidem, a nawet partii sitaru! Pełen pasji wokal podlany raz to krótkim echem, raz „megafonowym” przesterowaniem, a także inne studyjne zabiegi w stylu charakterystycznego rozbicia instrumentów w stereo – wszystko to serwuje nam realistyczną wycieczkę do ubiegłej epoki muzycznej. Dzięki temu jednak, że nagrania zrealizowane zostały z użyciem nowoczesnych środków i przy pełnej kulturowej świadomości, płyta wcale nie brzmi archaicznie, lecz zupełnie na miarę naszych czasów.
Z każdym kolejnym utworem członkowie Rust przechodzą samych siebie w realizacji nadrzędnego celu muzyki, jakim jest przekaz emocji i energii. Dziesięć autorskich kompozycji, z których każda przygotowana została nad wyraz pieczołowicie i wykonana z pełnym zawodowstwem nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z zespołem dojrzałym i gotowym na profesjonalną karierę.