Obserwuję ostatnio wysyp „obiecujących” zespołów, co bardzo cieszy, bo taka zmiana warty i przewietrzenie sceny zawsze ostatecznie wpływa korzystnie na jakość muzyki. Zwłaszcza, jeśli są to zespoły grające rzetelnie, rasowo i energetycznie. Do takich należy właśnie Sold My Soul, którego pierwszą płytę, wydaną już kilka miesięcy temu, mam w odtwarzaczu. Jest to po części mieszanka southern rocka, podlana ostrym meksykańskim sosem (wiosła na gorącym crunchu), a także hippisowską nutą, przywodzącą na myśl legendy pokroju Free, Grand Funk Railroad czy Black Crowes. Jednym słowem – jest klasycznie, rockowo i dość melodyjnie, a jednocześnie brudno od przesterów i gorąco jak od analogowych, lampowych brzmień.
Być może miks mógłby bardziej skleić gitary z sekcją, a mastering nieco rozjaśnić brzmienia (dopiero w „One 2 Seven” usłyszałem selektywnie najwyższe pasma w talerzu ride perkusisty), ale to wszystko ma mniejsze znaczenie, bo płyta bardzo dobrze buja, wprawia słuchacza w dobry nastrój i nie przytłacza ścianą dźwięków i jakimiś zwalistymi epickimi końcówkami crescendo. Wszystko jest zaaranżowane według najlepszych, sprawdzonych wzorców.
Zawsze zadziwiało mnie, skąd w naszej „bladej” nadwiślańskiej rzeczywistości tak wielkie umiejętności tworzenia iluzji amerykańskich brzmień? Muzyka Sold My Soul nie odkrywa niczego nowego, ale gdyby zrobić ślepy test, niewielu odgadnie (w utworach anglojęzycznych), że to polska kapela. Wokal śpiewający świetne górki z oryginalnym tembrem i rockową chrypką, sekcja dokładająca do pieca bez ograniczeń i rozegrane, rozwibrowane gitary, które po prostu muszą być gibsonami, bo żadne inna nie są chyba w stanie tak brzmieć. Płyta długa, ale godna polecenia i (tym, co już ją znają) przypomnienia.
Maciej Warda