12 czerwca 2023 roku w położonej w Krakowie Tauron Arenie miał miejsce jednodniowy Hard Rock Heroes Festiwal. Koncert przygotowany przez agencję Metalmind Productions odbywał się w poniedziałek, dodatkowo w najbliższych dniach fanów klasycznego rocka czekały kolejne atrakcje – dwa dni po HRH krakowską halą zawładnęła Żelazna Dziewica na dwóch koncertach (zresztą Bruce Dickinson wpadł na koncert posłuchać swoich kolegów po fachu) a tydzień później zaplanowano w Krakowie koncert malowniczych dinozaurów z KISS. Główny headliner HRH, czyli Deep Purple często i regularnie bywa w Polsce, a bilety na koncerty do tanich nie należą – w ten sposób usiłuję sobie wytłumaczyć niezbyt imponującą frekwencję na poniedziałkowej imprezie.
Niestety, nie udało mi się dotrzeć na koncerty dwóch pierwszych wykonawców – 1ONE (z gościnnym udziałem naszego hardrockowego weterana, Grzegorza Kupczyka) oraz Slave Keeper, więc obcowanie z radosnym hałasem dobiegającym ze sceny rozpocząłem od setu w wykonaniu naszych chłopaków z zespołu Kruk z udziałem Wojtka Cugowskiego. Na szczęście ludzkość cały czas po skończeniu pracy docierała do Tauron Areny, więc numer „Dark Broken Souls” był – przynajmniej w refrenach – odśpiewany gromadnie przez pokaźny chór fanów wraz z zespołem. Radosny hałas to chyba dobre określenie, bo nasz rodzimy, działający już od ponad 22 lat Kruk emanował pozytywną energią ze sceny. Nie ma się co dziwić – chłopaki nie dość, że występowali na jednej scenie wspólnie ze swoimi idolami, to zostali naprawdę ciepło przyjęci przez rosnącą z czasem rzeszę uczestników imprezy. Jak łatwo się domyślić, panowie skupili się na kompozycjach z płyty „Be There”, których wykonali w sumie sześć. Oprócz wyżej wymienionej usłyszeliśmy „Rat Race”, „Hungry for Revenge”, „Made of Stone”, „Prayer Of The Unbeliever (Mother Mary)” i „The Invisible Enemy”. Świetny śpiew Wojtka (genetyka nie zawodzi) i świetnie kładzione riffy, świetna współpraca z w improwizacjach z Piotrem Brzychcy, sprawnie działająca zespołowa maszynka – to wszystko powodowało szerokie uśmiechy na twarzach zarówno muzyków jak i słuchającej ich publiczności.
Po krótkiej przerwie technicznej na scenie pojawił się gość z Norwegii. Jorn Lande ze swoim zespołem JORN pokazał to, co w klasycznym hard rocku najpiękniejsze. Monumentalne numery, pomikowe brzmienie, mocarny, męski wokal. Na scenie odpowiednia postawa z częstym pokazywaniem „rogacza” – gestu kojarzonego z idolem Landego, nieodżałowanym Ronnie Jamesem Dio. No i wszystkie klasyczne zaśpiewy kojarzone z wokalnymi herosami hard rocka przez pana Jorna były użyte. Oprócz autorskich numerów, choćby z ostatniej płyty zatytułowanej „Over the Horizon Radar”, w koncercie grupy JORN nie mogło zabraknąć coverów. Norweg odśpiewał między innymi radośnie przyjęte „Mob Rules” Sabbathów czy „Rainbow In the Dark” z repertuaru DIO.
No i jak to się ładnie mawia, napięcie rośnie, bo o godzinie 20.30 na scenie pojawia się przedostatni wykonawca imprezy – grupa Nazareth. Ostatnim żyjącym członkiem oryginalnego składu obecnym na scenie był basista Pete Agnew. Bardzo fajnie współpracował z siedzącym za perkusją synem o imieniu Lee. Gitarę dzierżył grający w zespole od 1994 roku Jimmy Murrison. Miałem przyjemność słuchać Nazareth kilkanaście lat temu w klubowym anturażu (w nieodżałowanej Rotundzie), jeszcze oczywiście ze zmarłym niedawno Danem McCaffertym na czele. Przy mikrofonie zastąpił go Carl Sentance, czyli koleżka kolaborujący między innymi z Donem Aireiem z Purpli na jego solowych płytach, więc spodziewałem się, że będzie dobrze, a rzeczywistość na szczęście przerosła moje oczekiwania. Pan przy mikrofonie śpiewał znakomicie. Panowie również nie stronili od „cudzesów” w setliście – choćby „This Flight Tonight” Joni Mitchel. Ale oczywiście światełka latarek w komórkach słuchaczy rozbłysły najjaśniej podczas radiowych killerów takich jak „Love hurts” (a i to cover) czy „Dream On”.
No i o 22.00 na scenę wyszli ONI. Deep Purple to legenda, klasa sama w sobie. Jak wspomniałem, regularnie, praktycznie przynajmniej raz w roku panowie pojawiają się na koncercie w Polsce. Pomimo tego, że mają na koncie tyle evergreenów i standardów mocnego grania, to jeśli chodzi o studio – o dziwo dalej im się chce. Niektórzy inni wykonawcy spoczywają na tym etapie kariery na laurach wydając składanki i koncertówki, a DP co jakiś czas wypuszczają w świat płytę z premierowym materiałem, i są to świetne numery, absolutnie nie odgrzewanie wczorajszych potraw. Choć oczywiście bez rewolucji stylistycznych. W przypadku koncertów jest jednak inaczej, i panowie choćby nie chcieli, to swoje recitale wypełniają raczej bezpiecznymi hitami nieznacznie modyfikując spis utworów, jakie wykonują na żywo.
Chyba z 10 razy już wcześniej miałem przyjemność uczestniczyć w koncercie jednej z moich ulubionych grup. No i wierzyć się nie chce, że 4/5 składu to panowie po siedemdziesiątce, a śpiewający Ian Gillan i uśmiechnięty basista Roger Glover w charakterystycznej bandanie na głowie, to seniorzy mający bliżej do ósmego krzyżyka. No i często po ich „kolejnych pożegnalnych koncertach” w Polsce, jak to w Polsce, pojawia się malkontenctwo, zwłaszcza co do formy Gillana. Chcąc nie chcąc odniosę się do opinii, które i po tym koncercie wpadły mi przed oczy gdzieś w „Internetach”. Że wokal nie ten, że dreptał momentami nieporadnie, że brak mocy, że wyglądał jakby mu się nie chciało… Szczerze pisząc, telepie mnie z nerwów, jak czytam takie rzeczy. Ja osobiście się cieszę, że po raz kolejny udaje mi się usłyszeć legendę na żywo, legendę wykonującą ukochany zawód i dającą radość fanom kolejnym koncertowym spotkaniem. Czas jest nieubłagany, biologia robi swoje, ale czy naprawdę ma sens oczekiwanie, że dziś panowie przed osiemdziesiątką będą grali dokładnie tak jak Purple sprzed 40 lat? Oczekiwanie bez sensu. Wtedy Purple byli innym, młodszym zespołem, na szczęście działają do dziś i idąc na ich koncert należy się spodziewać, że Gillan nie będzie po scenie skakał jak czterdziestolatek – przecież wielu ludzi w jego wieku nie jest w stanie odnaleźć w pilocie telewizora przycisku z kanałem TVP Info, a on wyłazi na scenę i naprawdę nieźle wyśpiewuje niełatwe i wymagające fizycznej siły numery, występując regularnie przed wielotysięcznymi audytoriami. Naprawdę jest sens pastwić się nad tym, że w którymś momencie zaśpiewał nieczysto albo danego dnia miał ciut gorszą formę fizyczną? Dajcie spokój krytykanci…
Malowniczy Steve Morse, który przynajmniej dla mnie mocno wpasował się w zespół jakiś czas temu jak wiadomo opuścił go z przyczyn osobistych. Szkoda – bardzo cenię Morse’a, ale młokos , który go zastąpił zaniżając średnią wieku radzi sobie świetnie i bez kompleksów. Simon McBride, czterdziestoczteroletni Irlandczyk na szczęście nie udaje wielkich poprzedników, tylko robi swoje nadając partiom gitarowym osobisty sznyt. Więcej w jego grze bluesa, ja słyszę też sporo takiego brytyjskiego klasycznego rocka, a może i nawet troszkę rockabilly? Kto wie. Gość ma świetny warsztat, jest wybitnie muzykalny i realizując partie posągowe, które muszą być zagrane zgodnie z pierwowzorem jednocześnie bardzo fajnie wzbogaca brzmienie w solówkach. Jak zwykle „zamiatała” sekcja. Radosny Glover i niewiarygodnie grzmiący Paice to jeden z najlepszych motorków w historii światowego rocka. Jak zwykle każdy z panów miał obowiązek popisać się partią solową, żeby pozostali mogli udać się w kulisę na łyk winka (bądź jak twierdzą złośliwi malkontenci, na łyk tlenu z respiratora), zachwycili wszyscy, ale jak zwykle najbardziej chyba klawiszowiec Don Airey, który jak to w Polsce wplótł w solo fragment naszego hymnu i kawałek Poloneza As-dur Fryderyka Chopina. A przecież my Polacy kochamy takie gesty. Spis piosenek wykonanych przez Purpli poniżej. Zamiast je wymieniać i opisywać po kolei, wolę zaznaczyć, że po prostu purpurowa publiczność po raz kolejny miała okazję cieszyć się obecnością tych cudownych muzyków zgrupowanych w jednym z najważniejszych zespołów świata i posłuchać na żywo kamieni milowych muzyki rockowej. Skromna scenografia, w zasadzie tylko backline i instrumenty na scenie, a nad nią jeden centralnie podwieszony ekran LED, na którym przy poprzednich zespołach wyświetlało się logo (jak to bywa na takich spędach, wcześniej grające zespoły były również po macoszemu traktowane przez oświetleniowca), podczas koncertu DP zaś pojawiły się animacje i zbliżenia na muzyków z kamer zainstalowanych na scenie. Zero wodotrysków, laserów czy jakiejś pirotechniki. Sama radość z muzyki. I tak powinno być.
Gillan na pożegnanie krzyknął ze sceny „Bye bye”, ale my, Purpurowa Mafia mamy oczywiście nadzieję, że to raczej jest „do widzenia” niż „żegnajcie”. I że zdrowie pozwoli młodzieńcom z Deep Purple przyjechać nad Wisłę jeszcze nie raz i jeszcze nie raz pożegnać się z polskimi fanami.
Impreza świetnie zorganizowana – jak to zwykle bywa w przypadku Metalmind Productions. Wszystko na czas, wszystko sprawnie, wszystko było słychać i widać. Gratulujemy kolejnego udanego wydarzenia.
HARD ROCK HEROES, Kraków, 12.06.2026
Deep Purple:
- Highway Star
- Pictures of Home
- No Need to Shout
- Into the Fire
- Guitar Solo (Simon McBride)
- Uncommon Man
- Lazy
- When a Blind Man Cries
- Anya
- Keyboard Solo (Don Airey )
- Perfect Strangers
- Space Truckin’
- Smoke on the Water
Bis:
- Hush
- Bass Solo (Roger Glover)
- Black NightNAZARETH
- Miss Misery
- Razamanaz
- This Flight Tonight (Joni Mitchell cover)
- Dream On
- Holiday
- Beggars Day (Crazy Horse cover)
- Changin’ Times
- Hair of the Dog
- Love Hurts (The Everly Brothers cover)
- Morning Dew
JORN:
- Black Phoenix
- Ode to the Black Nightshade
- Life on Death Road
- Ride Like the Wind (Christopher Cross cover)
- Young Forever
- Blacksong
- The Mob Rules (Black Sabbath cover)
- Lonely Are the Brave
- Bad Boys (Whitesnake cover)
- Walking on Water (Jørn Lande & Trond Holter cover)
- Rainbow in the Dark (Dio cover)
Tekst i zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski