Na redakcyjnym pokładzie ponownie witamy małego podróżnika, wyekwipowanego w niezbędny sprzęt oraz obdarzonego wielką odwagą w odkrywaniu niepoznanego. Traveler Sonic L22 jest jedynym modelem serii Sonic i póki co nic nie wskazuje, by ten samotnik zyskał jakichś towarzyszy. W 2018 roku nadal jest tym jedynym „oryginałem”, którego wyjątkowość polega między innymi na niepowtarzalności i odrębności designerskiej.
Żeby jednak nie było tak wyjątkowo i egzaltowanie, spójrzmy prawdzie w oczy. Tym razem Traveler przedstawia nam wiosełko o główce nieco przypominającej słynną Red Special, czyli gitarę Briana Maya, którą wykonał z ojcem sam z przysłowiowego już stołowego blatu. Drugie skojarzenie? Les paul – nieco przykurczony. Może właśnie dlatego Sonic L22 wygląda jakoś tak znajomo, jakby był wręcz reedycją któregoś z historycznych modeli znanych marek? To jednak są tylko luźne skojarzenia, bo fakty o tym instrumencie mówią jasno, iż konstruktorom chodziło o to, o co zawsze – maksymalne zmniejszenie gabarytów, które nie odbywa się kosztem wrażeń z gry czy też użyteczności gitary. Czy w 2018 roku udało się to ponownie?
Komfort i wykończenie
Gitara Traveler Sonic L22 AD 2018 jest wyjątkowo pieczołowicie zapakowana. Znajduje się w miękkim sztucznym materiale, ten jest w usztywnianym futerale, futerał w foliowym worku, a worek w kartonie. Zabiegi warte kilka razy droższej gitary, ale kto zabroni producentowi dbać o swojego pupila..? Po wzięciu w dłonie Sonic L22 okazuje się normalnym instrumentem, z którym nie trzeba się obchodzić jak z jajkiem – nie ma jakiejś super lustrzanej powłoki lakieru, lecz zwykła warstwa, która zniesie warunki podróży bez okazywania nadwrażliwości na otarcia. Szyjka i główka, a także podstrunnica w ogóle, nie są lakierowane, przez co ma się wrażenie, że te elementy gitary są – jakby to powiedzieć – grubo ciosane. Pod lewą dłonią czuć po prostu fakturę drewna, dzięki czemu strach o zadrapania czy skazy związane z obiciem znika zupełnie. Nie chcę napisać, że ten Traveler to jakiś nieczuły wół roboczy, bo to cały czas precyzyjnie wykonany i pieczołowicie wykończony instrument, ale wszelkie trudy podróży i niedogodności pobytu poza domem powinien znieść bardzo dobrze, zwłaszcza że – jak wspomniałem – producent doskonale go zabezpieczył. Bez naszego stresu i ograniczania się w korzystaniu z niego. Detale, takie jak miejsce łączenia szyjki z korpusem, oryginalne wyprofilowanie „deski”, osadzenie i spiłowanie progów czy praca kluczy, wskazują na fachową robotę i obietnicę długiej, niezawodnej pracy.
Budowa
Pozwólcie, drodzy czytelnicy na garść konkretów, których nie sposób uniknąć w teście gitary. Jak zdążyliśmy się przekonać, Sonic L22 ma budowę typu bolt-on, polegającą na łączeniu korpusu i szyjki śrubami (w naszym przypadku czterema). Korpus wykonano z jednego kawałka olchy, a szyjka to jeden kawałek mahoniu, na który naklejono pas podstrunnicy z palisandru. Zmieściły się na niej dwadzieścia dwa progi medium jumbo, które mogłyby być nieco lepiej spiłowane – w testowanym egzemplarzu na początku dawały odczuć minimalną szorstkość podczas bendingu strun. Po godzinie gry wszystko szło już jak po maśle, także nie uważam tego za jakąś wielką niedogodność.
Dwa pełnowymiarowe przetworniki typu P.A.F i dwuczęściowy mostek wzorowany na tune-o-matic sugerują inspirację les paulem, podobnie zresztą jak odczucia towarzyszące obsłudze chwytni. Jej profil, radius, szerokość stawiają ten instrument po stronie gibsonowatych w opozycji do stratopodobnych, do których należy seria Travecaster. Jedyne, co wymieniłbym w tym instrumencie od ręki, to struny, które jak na moje upodobania są zbyt cienkie i miękkie. Tym razem nie powinno to nastręczać trudności, bo – jak widać na zdjęciach – Sonic jako jedyny elektryczny traveler ma główkę! W wersji z roku 2018 nieznacznie przemodelowaną designersko niż te sprzed kilku lat. Do znaków firmowych Travelera należy m.in. wbudowany wzmacniacz słuchawkowy, a także gniazdo aux in (mały jack). Ostatnio prawie każdy z travelerów ma też emulację kanałów wzmacniacza gitarowego w postaci barw clean, boost, overdribe i distortion. Tak właśnie ma nasz Sonic, a wszystko ukryte pod potencjometrem tone, który po wciśnięciu po kolei realizuje właśnie funkcje tych pseudo kanałów.
Brzmienie
Cóż… nie o to tutaj chodzi, by z takiego wiosełka wyciskać nie wiadomo jakie brzmienia. Wiadomo, że nie będzie ono tak bogate jak w przypadku stratocasterów, les pauli czy gretschy. Ale. Ten dźwięk jest moim zdaniem skrojony idealnie pod przypadkowe okoliczności przyrody, w których przyjdzie nam spędzać urlop lub wakacje. Chcemy być słyszalni w natłoku różnych innych przypadkowych dźwięków? Proszę bardzo – Traveler Sonic charakteryzuje się dość uwypuklonym środkiem i kąśliwą, przenikliwą górką. Jednocześnie barwy te nie są suche, bo wystarczy operować potencjometrem tone w drugiej połowie skali (czyli tej „ciemniejszej”), by uzyskać całkiem przyzwoity, szklisty, acz dźwięczny ton. Gdy ustawimy dodatkowo jako grający tylko pickup neck, mamy już barwy czyste, niemal estradowe, tylko je odpowiednio wzmocnić, dodać jakiś delikatny efekt przestrzenny i można występować. Przestery zaimplementowane w naszym travelerowym przedwzmacniaczu są także w miarę przyzwoite – bez jakiegoś opadu szczęki, ale też bez wielkiego wstydu. Da się na nich zagrać każdy rockowy hit, każdy riff, a także blaskomiotną solówkę, by pokazać niedowiarkom, że ta gitara to nie żarty, a my nie jesteśmy jakimiś gitarowymi żółtodziobami. Ogólnie rzecz biorąc, gdy już wziąłem go w obroty i wydałem na nim wiele dźwięków, zabawa przedłużyła się i trwała w najlepsze przez ponad godzinę i nawet nie przyszło mi na myśl, żeby go odkładać. To chyba dobrze o nim świadczy!