Tak na początku, żeby nie było, że tylko sobie duby smalone i dyrdymały wypisuję. Dokładnie rok temu było o wakacjach na moich Kaszubach. Nie potrafię przemilczeć tego, co się stało w Borach Tucholskich w nocy z 11 na 12 sierpnia. Tragedia. Zginęli ludzie, tysiące potraciło dobytek, a las… cóż… Z niewyjaśnionych przyczyn nie ogłoszono stanu klęski żywiołowej, a jak to inaczej nazwać? Szkoda gadać. Miejmy nadzieję, że i w naszej polityce zadziała w końcu trzecia zasada dynamiki Sir Isaaca Newtona, mówiąca, że „jeżeli ciało A działa na ciało B siłą FAB, to ciało B działa na ciało A siłą FBA, o takim samym kierunku i wartości jak FAB, ale przeciwnym zwrocie”. Ciągle liczę, że to przeciwdziałanie nastąpi dość szybko, to nie będzie musiało być zbyt duże, bo zaczyna być groźnie i nie tylko o armagedon w Borach Tucholskich przecież chodzi.
Stali czytelnicy może zauważyli, że szerokim łukiem omijam aktualności z naszego „grajdołka małostkowych emocji” – jak ktoś trafnie określił naszą scenę polityczną. Nie chcę zaniżać poziomu dyskusji, ale tak jeszcze nigdy nie było… Skłócony i spolaryzowany naród. Mój dwudziestoletni syn Stanisław mówi, że parlamentarzyści powinni przechodzić badania psychiatryczne i test z WOS-u (dla starszych: wiedza o społeczeństwie), bez żadnych podtekstów. Aby, par excellence, być dajmy na to suwnicowym albo operatorem wózka widłowego, też trzeba przejść stosowne szkolenia, testy i badania. To niby czemu do władzy ustawodawczej można się dostać z ulicy?
Dobra, zostawmy… Wracam do „dyrdymałów”. Miało być o wizycie u przyjaciół. Otóż, pod koniec czerwca bawiłem kilka dni u Ilony i Michała Zgietów, w ich pięknym domu pod Lublinem. Tak sobie siedzimy, gadamy i nagle Misiek mówi: „Niedawno przywiozłem od brata całą kolekcję starych analogów, to może posłuchamy?”. Pierwszy był Locomotiv GT Live In Warsaw. A to dopiero! „Dawaj” – powiedziałem. Płyta live, nagrana z pewnymi błędami, trochę kiepskie solówki, ale to nieważne. Jest spontan, melodyka i radość muzykowania. Prawie o nich zapomniałem… W jednej chwili stanęły mi przed oczami wspomnienia z czasów, kiedy miałem dwanaście, trzynaście lat. Wtedy byłem zagorzałym rockfanem (pierwsza połowa lat siedemdziesiątych XX wieku). Wiele razy już o tym pisałem. Purple, Zeppelini, King Crimson, Yes, Genesis, Pink Floyd itd… Słuchałem głównie radia, Trójki oczywiście, trochę też płyt. Ale żeby na żywo, to nie. Te zespoły w Polsce nie występowały, niestety. Przyjeżdżali natomiast Węgrzy, Omega i Locomotiv GT właśnie. Chodziłem na koncerty do Hali Stoczni (gdańskiej – tej, która spłonęła 24 listopada 1994 roku). Było nieźle – Gyöngyhajú lány, czyli Dziewczyna o perłowych włosach Omegi. Ha! To są wspomnienia. Pierwsze sympatie, chodzenie ze sobą (fajny związek frazeologiczny, zawsze się zastanawiałem „dokąd” albo „chodzą, chodzą, aż się ze zmęczenia położą”). Bardziej „do pieca”, hardrockowo dawał Locomotiv. Wszyscy pamiętamy ich Ringasd el magad! Oni byli i hardrockowi, i lekko fusion, a to rzadkość w tamtych latach. Tych zespołów węgierskich było więcej. Przypominam sobie jeszcze zespół Illes i wokalistkę Zsuzsę Koncz.
W Polsce dobrze brzmieli Breakouci. Skaldowie też dawali radę, zwłaszcza płyta Ty – najbliższa tego, o co mi wtedy chodziło. Jeszcze Klan i Romuald i Roman. Ale Węgrzy byli bliżej Brytyjczyków. Nie marudzę i nie kalam własnego gniazda! Żeby mi nikt nie imputował. Chociażby Marek Grechuta – wyspa bezludna – ewenement na skalę całej naszej kultury. Niektóre piosenki Czerwonych Gitar, tych wczesnych, jeszcze z Klenczonem, to też perły. Ale do hard rocka to się nie miało…
Na naszej scenie tak naprawdę dopiero w połowie lat siedemdziesiątych dało czadu SBB. To było objawienie. Pamiętam, że aby kupić ich pierwszą płytę, poszedłem na wagary. Sklep był na Marchlewskiego (teraz Dmowskiego) w Gdańsku-Wrzeszczu. Jakoś mniej więcej wtedy usłyszałem ich pierwszy raz na żywo. Na Spotkaniach Jesiennych w Klubie Studentów Wybrzeża ŻAK. Był rok 1975. Wtedy właśnie zaczynałem swą życiową przygodę z basem i jazzem, ale SBB zostało na zawsze, tak jak Smoke On the Water, Starless i Dark Side of the Moon. Niedawno byłem na ich koncercie w amfiteatrze na warszawskim Bemowie. Grali z amerykańskim saksofonistą Chrisem Potterem. Rewelacja jak za dawnych lat!
Wracając jeszcze na chwilę do Węgier i „tamtych lat”. W 1978 roku pojechaliśmy z kolegami do Budapesztu, z namiotami, na słynny Romai Camping. Na Vaci utca (deptak i najbardziej znana ulica Budapesztu) był sklep muzyczny. W nim fendery, gibsony, ludwigi, zildiany, dynacordy, fuzzy i wah-wahy. Istny róg obfitości. Kupiłem sobie wtedy pierwszy pickup do kontrabasu. To, co można było wówczas dostać w oficjalnym handlu w Polsce, to był dramat. Wzmacniacze Eltron – w wersji 30, 60 i 100 W! Szczęśliwcom udawało się wyrwać enerdowskiego regenta. Marzeniem do basu była, też enerdowska, MV-ka (12,5 W). Gitarami można się było pokaleczyć. Zero strun i wtyczek jackowych. W bębnach Polmuz mechanizmy nie działały od nowości. O blachach nawet nie wspomnę. Wszystko razem brzmiało jak hala fabryczna. Istny koszmar. Jak sobie to wszystko teraz przypominam, to naprawdę ogarnia mnie wzburzenie. Ten „sprzęt” również po prostu uniemożliwiał jakiekolwiek postępy techniczne. Ile musiało być w nas entuzjazmu, żeby przez to wszystko przejść.
My Polacy słyniemy z zaradności. Grało się na „szytych” piecach. Sprowadzało głośniki i samemu robiło kolumny. Pan Zygmunt Szpaderski produkował w Łodzi zestawy perkusyjne. Mieć „szpadra” to już było coś. Podobno jako metalowy surowiec służył mu złom ze szpitalnych łóżek. W Gdańsku firma Presto pana Juszczaka robiła struny. Słynne były gitary Mayones (firma istnieje do dziś). Ale niestety większość, za koszmarne pieniądze, trzeba było sprowadzać z zagranicy.
I takie to refleksje wzbudziło we mnie słuchanie Locomotiv GT Live In Warsaw u przyjaciół. Wspomnienia posypały się same. Jest ich więcej, ale nie chcę już Was zanudzać.
Przed nami nowy rok. Od czasów szkolnych myślę w ten sposób. Sezon artystyczny też tak się zaczyna, od września. Jest dużo do zrobienia. Trzeba sadzić las na Kaszubach. Trzeba ćwiczyć na kontrabasie. Wymyślać nowe utwory. Robić próby. Nagrywać i wydawać płyty. Organizować koncerty. Uczyć na uniwersytecie w Lublinie i pisać felietony.
Pozdrawiam – Mariusz Bogdanowicz