Ozzy Osbourne. Facet, który jest ojcem heavy metalu, jedna z ikonicznych postaci historii muzyki, żyjąca legenda – cokolwiek by o nim nie napisać, będzie to prawda, a nie egzaltacja na wyrost. Ozzy z kolegami z Black Sabbath niecałe dwa lata temu pojawił się w Krakowie w ramach ich pożegnalnej trasy. 26. maja 2018 roku wokalista pojawił się w tym samym miejscu jako headliner Impact Festivalu, a tym razem koncert jest częścią ogólnoświatowego tournée „No More Tours”, jakim Ozzy żegna się ze światową publicznością solowo. Co prawda nie do końca radykalnie – po zakończeniu obecnej trasy (w 2020 roku…) Ozzy dalej będzie pojawiał się na scenie, ale już sporadycznie. Co zrobić, latka lecą, ale miejmy nadzieję, że Impact Festival nie był ostatnią okazją do usłyszenia na żywo w Polsce jednego z najważniejszych krzykaczy w historii rocka.
Zanim Mistrz pojawił się na scenie, były oczywiście supporty. Galactic Empire to zespół pięciu dżentelmenów przebranych w ubranka z „Gwiezdnych Wojen”, którzy zajmują się odtwarzaniem metalowych wersji kompozycji Johna Williamsa z wspomnianego filmu. Brzmiało to ciekawie i tak też wyglądało. Właśnie – przy okazji wspomnijmy o brzmieniu – wszyscy trzej wykonawcy zabrzmieli równo dobrze podczas organizowanej przez Live Nation imprezy, więc brawo dla akustyków.
Kolejne 40 minut na scenie należało do Bullet For My Valentine. Panowie z Walii łoili jak należy, frontman nie miał problemów z zachęceniem publiki do wspólnej zabawy. Ostre, świetnie brzmiące granie zostało ciepło przyjęte przez tabuny ludzi w czarnych podkoszulkach, na których najczęściej pojawiały się nazwiska Ozzy’ego oraz logo Black Label Society, ale dało się też zauważyć nadobne metalowe niewiasty i przystojnych dżentelmenów w odzieży patriotycznej zakupionej na stoisku „Bulletów”. W ciągu krótkiego seta panowie zdążyli oprócz co bardziej znanych kompozycji w stylu „Tears Don’t Fall” zawrzeć kilka numerów z najnowszej płyty „Gravity”.
Po przerwie technicznej, podczas której umieszczono na scenie wielkie ściany pięknie błyskających światełkami zestawów głośnikowych, punktualnie o 21”00 głośników rozległo się intro – „O Fortuna” Carla Orffa, a na telebimach wyświetlono pokaz zdjęć Ozzy’ego z różnych etapów jego życia i kariery, a po chwili…. wbiegł sam Ozzy.
„Let the madness begin!” wrzasnął na powitanie, no i rzeczywiście – zaczęło się. Najpierw „Bark at the Moon”, po tym z debiutanckiej płyty „Mr. Crowley” i „I Don’t Know”. I dalej z górki. Sześćdziesięciodziewięcioletni frontman zachwycał formą. Biegał, skakał, machał rączkami, robił pajacyki przy statywie, zachęcał ludzkość do żywiołowej reakcji (łatwo poszło…), a przede wszystkim śpiewał. Po ozbornowsku. Być może czasem gdzieś poszło w bok, ale who cares… Była moc i Ozzy kondycyjnie był zdecydowanie lepiej przygotowany niż polska reprezentacja w wiadomej dyscyplinie. Oczywiście wiele razy było nieodłączne „I can’t fucking hear you!” i polewanie ludków pod sceną wodą, ale było też niemal wzruszające „I love you” i „God bless you”.
Radość dla fanów gitarowej jazdy była wielka, bo Ozzy po latach znów zatrudnił Zakka Wylde. Wiadomo. Zakka kochamy. Ten sceniczny potwór stanowi najlepszy możliwy gitarowy filar orkiestry Ozzy’ego, i tego wieczoru dało się to usłyszeć i zobaczyć. Mega energia, mocarne brzmienie, ultraszybkie solówki, wygrane częściowo w fosie pod sceną wśród najszczęśliwszych fanów. Świetne tło dla niego stanowił Adam Wakeman – klawiszowiec chwilami kładący riffy na gitarze i basman Rob „Blasko” Nicholson. Klasa sama w sobie to malowniczy bębniarz Tommy Clufetos. Zarówno podczas sekcyjnej robótki, jak i podczas wulkanicznej solówki – brzmienie, precyzja i moc musiały spowodować opadnięcie różnych części ciała obecnym wśród publiczności perkusistom.
Ozzy na pożegnanie zapewnił świetną oprawę – cztery telebimy i wielki multimedialny krzyż pośrodku sceny, nawiązujący do okładki kompilacji „The Ozzman Cometh”, kapitalne w mojej ocenie światła, gry laserów… Tata zadbał o godne pożegnanie z polską publicznością, ale pomimo mnogości efektów atakujących nasze oczy wszystko było podporządkowane muzyce i przez cały czas było wiadomo, że król jest tylko jeden.
Lubię wychodząc z takiego koncertu wsłuchiwać się w opinie współsłuchaczy wygłaszane na gorąco. Podsłuchałem jedną rozmowę, w której fan był lekko rozczarowany tym, że zestaw numerów, jakie Ozzy z kolegami pokazali tego wieczoru w Tauron Arenie był bliźniaczo podobny do setlisty z poprzedniego koncertu Osbourne’a w Polsce. Cóż, Ozzy ma z czego wybierać i pewnie „mógł się bardziej postarać”, ale liczy się radość z kolejnej okazji ze spotkania z Legendą na żywo, i to legendą w – nomen omen – koncertowej formie. A biorąc pod uwagę wiek artysty i raczej mało higieniczny tryb życia, jaki przez wiele lat prowadził – to cud. Więc bez malkontenctwa, typowego dla naszego kraju – lepszego zakończenia niż „Mama, I’m Coming Home” i „Paranoid” ciężko by oczekiwać.
Pozostaje nadzieja, ze zdrówko dalej będzie Ozzy’emu dopisywać i znajdzie się okazja, żeby Mistrz z kolegami pohałasował jeszcze kiedyś przed polską publicznością.
Setlista Ozzy’ego:
1. Bark at the Moon
2. Mr. Crowley
3. I Don’t Know
4. Fairies Wear Boots
5. Suicide Solution
6. No More Tears
7. Road to Nowhere
8. War Pigs
9. Miracle Man / Crazy Babies / Desire / Perry Mason (instrumentalny medley i solo Zakka)
10. Solo perkusyjne
11. I Don’t Want to Change the World
12. Shot in the Dark
13. Crazy Train
Bisy:
14. Mama, I’m Coming Home
15. Paranoid
Zdjęcia Ozzy’ego – Live Nation/Menagement Artysty
Zdjęcia Supportów – Przemysław Kokot
Kliknij na zdjęcie, by obejrzeć galerię