Dla niezmierzonej rzeszy gitarzystów dźwięki Van Halena były bezpośrednim powodem, by po raz pierwszy sięgnąć po gitarę. Ja sam dzięki Van Halenowi zacząłem pisać o muzyce. Kibicowałem jego karierze i podobnie jak miliony fanów na całym świecie przez lata czekałem, w jaki sposób Ed odpowie na wyzwanie rzucone przez tuziny młodych lwów gitary – gitarzystów, których zainspirował swą grą do poszukiwania i tworzenia własnych projektów z wirtuozerską gitarą w tle.
- Eddie Van Halen na płycie rapera LL Cool J
- Van Halen – 35 lat od wydania pierwszej płyty
- Eddie Van Halen bierze długi urlop zdrowotny
- Archiwa Van Halen odtajnione
Ze zdumieniem i ze smutkiem obserwowałem powolną degrengoladę wielkiego gitarzysty, którego problemy osobiste, nałóg i być może kilka innych czynników wpędziły w ciemną jaskinię, w jakiej tkwił przez ostatnią dekadę. W poniższym artykule, pisanym jeszcze przed premierą nowego albumu Van Halena nagranego z Daveʼem Lee Rothem, skupiłem się na równi pochyłej, którą artysta podąża od dobrych piętnastu lat z nadzieją, że o tych czasach zapomnimy, słuchając nowych utworów i być może oglądając zespół Van Halen na żywo gdzieś w Europie (bo na przyjazd do Polski tracę powoli nadzieję).
Who the fuck is Eddie Van Halen?
Koszulkę z takim prowokacyjnym napisem bohater naszej opowieści włożył na siebie czternaście lat temu podczas jednej z sesji zdjęciowych (fotografia jednego z największych żyjących gitarzystów pokazała się na okładce amerykańskiego magazynu gitarowego). Pytanie owo zabrzmiało wówczas przewrotnie, mając na względzie ówczesnej losy dowodzonej przez niego formacji, ale dzisiaj wydaje się być jeszcze bardziej aktualne. Kim bowiem jest dziś Ed Van Halen? Gość, który zrewolucjonizował rockową gitarę swym debiutem prawie 35 lat temu, który ostatni album nagrał dawno temu, w 1998 roku, a przez ostatnią dekadę z okładem przechodził rozmaite osobiste zawirowania i nie był w stanie zmobilizować się do nagrania nowej płyty?
Czy tworzony przez branżowe magazyny sielankowy obraz Eda – przesympatycznego, równego gościa grającego z lekkością przeróżne, karkołomne patenty, zmagającego się z alkoholizmem i żyjącego rock’n’rollem – był prawdziwy? Po „rozwodzie” z Hagarem pojawiła się nadzieja, że artysta zaskoczy nas solową płytą, którą mógł dowieść zarówno swojej wszechstronności, jak i pokazać, kto jest prawdziwym cesarzem gitary rockowej. Jednak wkrótce przeważać zaczęły obawy, że rockandrollowy tryb życia odbierze mu zdolność pisania solidnej, gitarowej muzy, która broniła się swym brzmieniem wpierw przed disco i punkiem, a potem przed falą grunge i alternatywy. Zamiast zastanawiać się, w którą stronę rozwinie się jako dojrzewający artysta, który młodzieńcze popisy zaczął zamieniać na siłę brzmienia i umiejętność dobrania właściwych, pojedynczych nut, niczym jego idol Eric Clapton, coraz częściej można było bawić się w gdybanie, kiedy i czy w ogóle wróci do wspaniałej formy sprzed lat.
Obraz Van Halena w mediach
Obraz Eddiego Van Halena, jaki wyłania się z mediów w ostatniej dekadzie, przeczy w dużej mierze wizerunkowi artysty dopieszczonemu przez photoshop oraz wypolerowane wywiady, publikowane wyłącznie w amerykańskich magazynach gitarowych, a służące, jak podejrzewam, ciągłemu kreowaniu produktu, jakim bez wątpienia jest formacja Van Halen, oraz promocji gitar i wzmacniaczy sprzedawanych pod marką EVH.
Sukces Van Halenowi przyniosła nie tylko muzyka, ale i portret równego gościa z sąsiedztwa, fajnego kumpla, który przez lata był wolny od skandali i wyrazistych rys. Ed miał żonę i dziecko, oczywiście podczas tras koncertowych nie był święty i nie prowadził się wzorowo, ale oficjalnie nic się o tym nie mówiło.
Nadchodzące wydarzenia, tj. wydanie nowego albumu nagranego z Davidem Lee Rothem (choć bez Michaela Anthonyʼego) oraz trasa koncertowa, zweryfikują pozycję tego artysty na rockowym firmamencie. Dadzą też częściową odpowiedź na pytanie: kim jest Eddie Van Halen?, ale być może zrodzą kolejne: kim mógłby być EVH, gdyby nie fatalna ostatnia dekada w jego życiu? Mimo wszystko Edek pozostanie – bez względu na ciężar gatunkowy materiału, który ukaże się na najnowszej płycie – symbolem gitary, następcą Jimiego Hendriksa, który zmienił podejście do instrumentu i odniósł wielki sukces wraz z prowadzoną przez siebie formacją.
Jak wspomina wielu amerykańskich muzyków: każdy z gości w bloku chciał grać utwory EVH. Wspominam o tym, bo fala popularności EVH z pierwszego okresu działalności trochę ominęła nasz kraj, gdyż płyty i piosenki Van Halena dotarły do nas z pewnym opóźnieniem i śmiem twierdzić, że zespół ten nie był i nie jest tak popularny w naszym kraju, jak na to zasługiwał.
Autor: Piotr Nowicki, TopGuitar
Powyższy tekst, to pierwsza część artykułu zamieszczonego w TopGuitar, w numerze lutowym 2012. Przeczytaj pozostałe części: