Dla niezmierzonej rzeszy gitarzystów jego gra była bezpośrednim powodem, by po raz pierwszy sięgnąć po gitarę. Ja sam dzięki Van Halenowi zacząłem pisać o muzyce. Kibicowałem jego karierze i podobnie jak miliony fanów na całym świecie przez lata czekałem, w jaki sposób Eddie odpowie na wyzwanie rzucone przez tuziny młodych lwów gitary – gitarzystów, których zainspirował swą grą do poszukiwania i tworzenia własnych projektów z wirtuozerską gitarą w tle. To jednak nie będzie laurka. To będzie wybiórcze wspomnienie drugiego po Hendriksie mistrza gitary, jego wielkości i słabości zarazem.
„Eruption”
Van Halen zrewolucjonizował gitarową technikę – z tym faktem nie można polemizować. Wprowadzenie techniki tappingu do gitarowego słownika było bez wątpienia jego dziełem, choć podobne patenty prezentowali wcześniej m.in. Billy Gibbons, Brian May, czy wreszcie Steve Hackett. To właśnie Hackett był pierwszym, który nagrał na płycie arpeggio zagrane tappingiem, ale Van Halen zaprezentował tę technikę w dużo bardziej użytecznej formie, pozwalającej zagrać patenty szybciej. Ponadto w jego akompaniamencie i riffach było więcej energii i radości niż w czymkolwiek, co zostało wówczas zagrane. Owszem, byli osobnicy, których riffy były bardziej ołowiane, bardziej metalowe, ale – jak to kiedyś nazwano – „totalny” gitarowy akompaniament potrafił tworzyć tylko on. To, że wówczas owe popisy z tappingiem, flażoletami i wychylaniem tremola były porażające, innowacyjne, bombowe i tak dalej, to rzecz oczywista. Dla większości artystyczne credo w postaci miniatury „Eruption” wyglądało na rzecz niemożliwą do zagrania i niczym atomowa bomba wywróciło myślenie o grze na gitarze. Po ponad trzech dekadach jest to wciąż najbardziej popularny, gitarowy wyczyn na You Tubie, a jego autorskie odmiany przypominają, że kolejne generacje gitarzystów stawiają sobie za punkt honoru opanowanie tego błyskotliwego kawałka. Eddie grał kolejne wersje „Eruption” prawie podczas każdego, ze swoich ostatnich swoich występów… Co ciekawe, lata temu artysta wspomniał, że chciał zrezygnować z solówki granej w środku koncertu:
Gdy wyszła pierwsza płyta Van Halen, byłem młodym punkiem i chciałem być najlepszym dzieciakiem na gitarze w okolicy. W czasie »Fair Warning« zacząłem koncentrować się na pisaniu piosenek, ale w myślach większości ludzi jestem przede wszystkim wymiataczem. Gdy Sammy dołączył do zespołu, myślałem o tym, by zrezygnować z tej instrumentalnej masturbacji. Wszyscy jednak przekonywali mnie, że jednak powinienem dalej ją grać
Ostatecznie prawie zawsze każdy z członków zespołu Van Halen miał swoje „open solo” podczas koncertu i była to jego ważna, integralna część, na którą czekali fani.
„Who the fuck is Eddie Van Halen?”
Koszulkę z takim prowokacyjnym napisem bohater naszej opowieści włożył na siebie czternaście lat temu podczas jednej z sesji zdjęciowych (fotografia jednego z największych żyjących gitarzystów pokazała się na okładce amerykańskiego magazynu gitarowego). Pytanie owo zabrzmiało wówczas przewrotnie, mając na względzie ówczesnej losy dowodzonej przez niego formacji, ale dzisiaj wydaje się być jeszcze bardziej aktualne. Kim bowiem był Eddie Van Halen?
Gość, który zrewolucjonizował rockową gitarę swym debiutem w 1978 roku, który ostatni album nagrał w 2012 roku a poprzedni całe wieki temu, bo w 1998 roku, a przez ostatnie dwie dekady z okładem przechodził rozmaite osobiste zawirowania i choroby. Czy tworzony przez branżowe magazyny w latach 90. i dwutysięcznych sielankowy obraz Eda – przesympatycznego, równego gościa grającego z lekkością przeróżne, karkołomne patenty, zmagającego się z alkoholizmem i żyjącego rock’n’rollem – był prawdziwy? Po „rozwodzie” z Hagarem pojawiła się nadzieja, że artysta zaskoczy nas solową płytą, którą mógł dowieść zarówno swojej wszechstronności, jak i pokazać, kto jest prawdziwym cesarzem gitary rockowej. Jednak wkrótce przeważać zaczęły obawy, że rockandrollowy tryb życia odbierze mu zdolność pisania solidnej, gitarowej muzy, która broniła się swym brzmieniem wpierw przed disco i punkiem, a potem przed falą grunge i alternatywy. Zamiast zastanawiać się, w którą stronę rozwinie się jako dojrzewający artysta, który młodzieńcze popisy zaczął zamieniać na siłę brzmienia i umiejętność dobrania właściwych, pojedynczych nut, niczym jego idol Eric Clapton, coraz częściej można było bawić się w gdybanie, kiedy i czy w ogóle wróci do wspaniałej formy sprzed lat.
Obraz Edwarda Van Halena, jaki wyłaniał się z mediów w pierwszej dekadzie XXI wieku, przeczy w dużej mierze wizerunkowi artysty dopieszczonemu przez photoshop oraz wypolerowane wywiady, publikowane wyłącznie w amerykańskich magazynach gitarowych, a służące, jak podejrzewam, ciągłemu kreowaniu produktu, jakim bez wątpienia jest formacja Van Halen, oraz promocji gitar i wzmacniaczy sprzedawanych pod marką EVH. Sukces Van Halenowi przyniosła nie tylko muzyka, ale i portret równego gościa z sąsiedztwa, fajnego kumpla, który przez lata był wolny od skandali i wyrazistych rys. Ed miał żonę i dziecko, oczywiście podczas tras koncertowych nie był święty i nie prowadził się wzorowo, ale oficjalnie nic się o tym nie mówiło.
Sukces Van Halenowi przyniosła nie tylko muzyka, ale i portret równego gościa z sąsiedztwa, fajnego kumpla, który przez lata był wolny od skandali i wyrazistych rys. Ed miał żonę i dziecko, oczywiście podczas tras koncertowych nie był święty i nie prowadził się wzorowo, ale oficjalnie nic się o tym nie mówiło
Wydanie albumu nagranego z Davidem Lee Rothem choć bez Michaela Anthony („A different Kind of Truth”, 2012) oraz trasa koncertowa, zweryfikowały trochę jego pozycję tego artysty na rockowym firmamencie i dały też częściową odpowiedź na pytanie: kim mógłby być EVH, gdyby nie fatalne w jego życiu pierwsze dziesięć lat XXI wieku. Mimo wszystko Edek pozostał symbolem gitary, następcą Jimiego Hendriksa, który zmienił podejście do instrumentu i odniósł wielki sukces wraz z prowadzoną przez siebie formacją. Jak wspomina wielu amerykańskich muzyków: każdy z gości w bloku chciał grać utwory EVH. Wspominam o tym, bo fala popularności EVH z pierwszego okresu działalności trochę ominęła nasz kraj, gdyż płyty i piosenki Van Halena dotarły do nas z pewnym opóźnieniem i śmiem twierdzić, że zespół ten nie był i nie jest tak popularny w naszym kraju, jak na to zasługiwał.
Sammy Hagar, czyli kumpelstwo, które sięga rynsztoku
Pamiętam kilka wywiadów sprzed wielu lat, gdy po niespodziewanym odejściu Davida Lee Rotha, które to zdarzenie pozostawiło przyszłość zespołu Van Halen pod znakiem zapytania (grupa była po tym fakcie w totalnej rozsypce), muzycy z radością powitali na pokładzie Sammy’ego Hagara. Pamiętam, z jakim entuzjazmem opowiadali o tym, jak wszystko świetnie przebiegało, jak zaiskrzyło miedzy nimi niesamowite, muzyczne porozumienie, które zaowocowało płytą „5150”, pełną energii i radości z grania. Pozbawiony megalomańskich zapędów Hagar wydawał się być idealnym partnerem dla pozostałej trójki, a przede wszystkim dla samego Edwarda, którego Lee Roth próbował zepchnąć w zespole do roli akompaniującego gitarzysty.
Publikacja wspomnień byłego wokalisty Van Halen Sammyʼego Hagara („Red – My Uncensored Life in Rock”) dla wielu fanów była prawdopodobnie czymś w rodzaju terapii szokowej, choć ci, którzy śledzili uważnie historię zespołu w ciągu ostatnich dwudziestu lat, mogli na podstawie muzycznej formy Eda oraz rozmaitych doniesień przeczuwać, że kariera gitarzysty znajduje się w punkcie, który albo stanie się punktem zwrotnym, albo rozpocznie jego wędrówkę po równi pochyłej. Intencje Sammyʼego mogą być przeróżne: od chęci zarobienia kasy po wyrównanie rachunków z kolegami, którzy w jego opinii wystawili go do wiatru. Zwierzenia Hagara były niczym innym jak pęknięcie tamy powstrzymującej szumowiny przed wypłynięciem z krystalicznego, zdawałoby się, jeziora.
Przez wiele lat obraz kwartetu w mediach i na scenie w porównaniu z okresem występów z Lee Rothem stanowił niemalże idyllę. Panowie wielokrotnie podkreślali, że i jest im razem „zajebiście”, że są partnerami w studiu, zgraną paczką na scenie i dobrymi kumplami w życiu prywatnym. Sympatyczny i zadowolony ze świata Hagar, walczący z nałogiem, ale dojrzewający i coraz bardziej poważny Edward, zawsze wspierany przez Alexa, oraz wesołkowaty Michael Anthony wyglądali jak ekipa, której niestraszne są zmiany trendów na rynku, kryzysy światowe i zmiany pokoleń. Płyty sprzedawały się dobrze, trasy koncertowe również, muzyka ewoluowała i na każdym kolejnym albumie znajdował się przynajmniej jeden przebój, który serwowały mniej lub bardziej rockowe w formacie radiostacje. Monolit jednakże pękał od środka, doprowadzając do poważnego kryzysu, który zakończył się odejściem Hagara od Van Halen.
Wokalista twierdzi, że przez lata trzymał z Eddiem sztamę – razem pracowali, żartowali, a potem ich drogi kompletnie się rozeszły. Ed nie chciał być dalej kumplem, nie próbował nawet udawać, że mu na Sammym jakoś zależy. Przybrał podobno postawę „pierdolę wszystkich” – nikt nie był wolny od jakiegoś „ale”, Eddie wcześniej, czy później wszczynał konflikt. Eddie z kolei przyznał, że od czasu fantastycznej i inspirującej współpracy przy nagrywaniu albumu „5150” przy pracy nad każdym kolejnym albumem mieli jakieś tarcia z Hagarem, które coraz trudniej było wytrzymać.
Kluczem do zmian na gorsze w karierze zespołu wydaje się być rok 1993 i śmierć świetnego i oddanego im managera Eda Lefflera, która – jak opisuje Hagar – wstrząsnęła zespołem. Obaj bracia nie mogli się pozbierać; nikt z nich nie miał pojęcia, od czego zacząć, jak ogarnąć wielką machinę biznesową pod nazwą Van Halen, Byli wciąż wielcy (ze szczególnym uwzględnieniem rynku amerykańskiego, który dla zespołu był zawsze najważniejszy i stanowił główne źródło dochodów). Sytuowano ich jako trzeci po sukcesach Rolling Stonesów i Led Zeppelin zespół w historii rock and rolla. Niektórzy uważają, że to właśnie zmysłowi biznesowemu i stylowi zarządzania, jaki prezentował Leffler, udało się Van Halen rozkwitnąć w taki sposób. Zmarły na raka manager nie pozostawił wytycznych ani podpowiedzi, kto ewentualnie mógłby zająć się biznesem. Do tej pory członkowie kwartetu zajmowali się pisaniem muzyki, rozmowami o muzyce, kłopotach osobistych i całkowicie polegali na managerze jako biznesowym mózgu organizacji. Eddie i Alex wierzyli managerowi jak ojcu, on także utrzymywał właściwy balans pomiędzy braćmi, starającymi się zawsze nadawać grupie własny charakter, a resztą zespołu – w tym wokalistami.
We wspomnieniach Sammyʼego po śmierci managera jego stosunki z braćmi Van Halen zaczęły stawać się powoli coraz bardziej napięte. Biznesowe posunięcie wokalisty, który kierując się propozycją Geffen Records, zgodził się wydać album „Greatest Hits” (tłumacząc to chęcią zarobienia na rozwód i związane z nim niebagatelne koszty) nie spodobało się obu Van Halenom, którzy usłyszeli o wszystkim i wezwali Hagara na spowiedź. Wkurzyło ich także to, że Sammy wrzucił na tę składankę dwa premierowe utwory, które według jego wersji bracia dwukrotnie odrzucili podczas przeglądania pomysłów na kolejne płyty Van Halen. Podobno wściekli się i zaczęli wietrzyć jakieś nieczyste zagrania z jego strony. Podejrzewali, że korzystając z okazji, chce pociągnąć karierę solową, i podobno przestraszyli się, że będzie jak przed laty z Lee Rothem. Od tego momentu bracia przestali wierzyć wokaliście, co dodatkowo potęgowało tarcia.
Wkurzyło ich także to, że Sammy wrzucił na tę składankę dwa premierowe utwory, które według jego wersji bracia dwukrotnie odrzucili podczas przeglądania pomysłów na kolejne płyty Van Halen. Podobno wściekli się i zaczęli wietrzyć jakieś nieczyste zagrania z jego strony. Podejrzewali, że korzystając z okazji, chce pociągnąć karierę solową, i podobno przestraszyli się, że będzie jak przed laty z Lee Rothem. Od tego momentu bracia przestali wierzyć wokaliście, co dodatkowo potęgowało tarcia
Nowym managerem grupy został Ray Danniels, kuzyn Van Halenów, manager z Kanady, który zarządzał m.in. Rush, a potem Extreme. Obaj panowie Van Halen zawierzyli mu bardziej niż komukolwiek innemu i dość łatwo ulegli pokusie zarobienia kolejnych pieniędzy w efekcie wydania pierwszej w karierze składanki „Best of…”, przed czym przez lata przestrzegał ich poprzednie manager i co parę lat wcześniej sami tłumaczyli w wywiadach, mówiąc, że taką składankę zrobić sobie może każdy fan, nagrywając na kasetę ulubione utwory z kolejnych płyt. Sammy Hagar od samego początku miał z nowym managerem na pieńku i otwarcie krytykował pomysł wydania składanki, co skończyło się rozstaniem z zespołem, a wydana kompilacja została wzbogacona o… dwa numery nagrane z Davidem Lee Rothem, co oczywiście spowodowało lawinę plotek i możliwej reaktywacji w oryginalnym składzie. Perspektywa ta zelektryzowała fanów, szczególnie tych, którzy uważali skład zwany Van Hagar za dużo bardziej popowy i mniej rockandrollowy. Do wielkiego powrotu jednak nie doszło, a zespół nagrał po pewnym czasie nowy krążek z Garym Cherone z Extreme.
Drogi Hagara i braci Van Halen zeszły się ponownie w 2003 roku. Zaczęło się od spotkania z Alexem w Kalifornii, gdzie wokalista i bębniarz powspominali dawne czasy, zjedli razem kolację, a Alex rozważył ponowne granie razem, jeśli Edek się zgodzi. Opis spotkania z 2003 roku kreśli fatalny obraz wielkiego gitarzysty. Według Hagara Eddie wyglądał tak, jakby dawno się nie mył, nosił znoszone bojówki związywane sznurkiem, nie miał wielu zębów (te, które pozostały, były czarne), a buty miał tak znoszone, że trzeba było owijać je taśmą i wyłaziły z nich palce.
Eddie wyglądał tak, jakby dawno się nie mył, nosił znoszone bojówki związywane sznurkiem, nie miał wielu zębów (te, które pozostały, były czarne), a buty miał tak znoszone, że trzeba było owijać je taśmą i wyłaziły z nich palce
„Poznałem go jako fajnego miłego dzieciaka, ale przez lata z powodu wódy i dragów wyszedł z niego potwór. Pod koniec miałem przed oczami gościa, który nie był w stanie napisać piosenki i zapominał, jak szły jego utwory” – podsumowuje tamte czasy były wokalista. Panowie próbowali wpierw coś razem nagrać, ale nie byli w stanie. Dawny bóg gitary zachowywał się, jakby żył we własnym świecie, bez kontaktu z innymi. Nie potrafił dotrwać do końca utworu, by czegoś nie zmienić lub poprawić, a na gryfie zaznaczał sobie miejsca, gdzie ma chwytać, jakby zapomniał, jak się gra na gitarze. Trzy utwory do kolejnego „Greatest Hits” promującego trasę koncertową z Hagarem nagrywał przez trzy miesiące, podczas gdy kiedyś panowie w miesiąc nagrywali cały album. Na trasie też było nie najlepiej. Ed miał problemy z każdą z pracujących przy tarasie osób już na próbach, potem zwalniał technicznych, gości od dźwięku, a sam podczas trasy grał fatalnie, fałszował, mylił się, jego solowe partie były często porażką – wyglądało to tak, jakby grał tylko dla kasy, kompletnie nie angażując się w muzykę. Zdarzały się wieczory, gdy wszystko przewracało się do góry nogami jak podczas jazdy bez trzymanki. Ed Van Halen ciągle pozwalał sobie na przyjmowanie używek, co powodowało, że myślami często był poza zespołem.
Być może panom zabrakło trochę refleksji z dwóch stron, tak jak zrobili to muzycy Metalliki, opisując minione wydarzenia w „Some Kind of Monster”, tyle że Eda & Co nigdy nie było stać na samooczyszczającą atmosferę spowiedzi w tym stylu. Wypada skonfrontować te wspomnienia z oficjalnym wywiadem udzielonym przez gitarzystę w tamtym czasie, w którym zwierzał się, że wraz Michaelem Anthonym i Hagarem stali się dorośli, są bliżej razem, zabawniejsi i że są zespołem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ed podkreślał, że teraz z Sammym lepiej się dogadują, bo nie chowają wzajemnych pretensji, tylko wywalają kawę na ławę. Przestał być zawstydzony i uważał, że lepiej wyraża siebie.
Hagar przypomina także, że panowie Van Halen bez pardonu wywalili z zespołu basistę, Michaela Anthonyʼego, gościa oddanego zespołowi zawsze, robiącego też dobrą minę do złej gry nawet wtedy, gdy bracia pozbawili go zysków ze współautorstwa utworów.
Panowie Van Halen bez pardonu wywalili z zespołu basistę, Michaela Anthonyʼego, gościa oddanego zespołowi zawsze, robiącego też dobrą minę do złej gry nawet wtedy, gdy bracia pozbawili go zysków ze współautorstwa utworów
Michael, który zawsze był lojalnym członkiem zespołu, oddanym kumplem do bitki i wypitki, wyleciał z zespołu, ponieważ zdecydował się zagrać kilka koncertów z Hagarem, swoim dobrym kumplem, z którym trzymali sztamę w zespole. Było to właśnie wtedy, gdy Van Halen praktycznie zawiesił działalność i nie zapowiadało się na jakąkolwiek pracę w studiu, nie było też koncertów ani żadnych planów na wspólną aktywność.
Sytuację wewnątrz grupy w ostatnich latach Sammy oceniał następująco: bracia Van Halen trzymają się zawsze razem – jak to bracia – ale tworzą coś w rodzaju frontu między sobą i resztą świata. Ten sam problem z takim rodzajem separacji miał on, Gary Cherone, a także – jak sądzi – ma obecnie David Lee Roth. Każdy z nich uważany jest za „człowieka z zewnątrz”, a przy obecnej sytuacji, gdy basistą jest syn Eddiego, wokalista nie ma w zespole nic do gadania. Eddie nie był święty i przed laty w programie Howarda Sterna nie przebierał w słowach, oświadczając, że panowie Hagar i Anthony są raczej szersi niż wysocy, sprzedają ostre sosy i tequilę oraz grają w programie Howarda Sterna jego utwory. Lee Rotha nazwał przy okazji chwalipiętą i mitomanem, Michaela Anthonyʼego zgryźliwie przezwał „Sauce” Sobolewski, a Hagara określił mianem małego czerwonego robala. W 2006 roku w tym samym programie oświadczył, że „Sauce” Sobolewski nie gra już w Van Halen, a nowym basistą jest jego syn.
Przechlapane dekady
Van Halen podobnie jak Aerosmith był w ostatnich dwóch dekadach jednym z najbardziej dysfunkcyjnych, legendarnych, rockowych zespołów. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele. Kryzys przyszedł wraz z wydaniem płyty „Van Halen III”. Był to pierwszy album grupy, który nie zyskał miana platynowego w czasach, gdy zwykło się kupować płyty CD. Cały album powstał pod dyktando gitarzysty, który posunął się do sprawowania kontroli nad materiałem tak daleko, że podśpiewywał Gary’emu Cherone, jak ma zaśpiewać pewne partie. Płyta, choć niezła, pełna nowych pomysłów i dająca nadzieję na ewolucję muzyki Van Halen, okazała się porażką. Pod koniec 1999 roku Cherone odszedł. VH wszedł do studia z Patrickiem Leonardem (Madonna, Amused to Death) i Dannym Kortchmarem, by zrobić nową płytę. Materiał z tej sesji nigdy się jednak nie ukazał.
Już wtedy Eddie walczył z rakiem, ale oficjalnie nikt nic o tym nie mówił. Jego wychudzona sylwetka na okładce „Guitar World” wyglądała niepokojąco – muzyk wyglądał jak własny cień. Trawił go rak języka – choroba nałogowego palacza. Wyszedł z tej choroby w 2002 roku, ale, niestety, nie oznaczało to końca kłopotów, rak bowiem nie dał za wygraną. Kolejnym kłopotem był rozwód z Valerie Bertinelli po 21 latach bycia razem. Przyczyną rozwodu, prócz nałogów (to Valerie postanowiła z nimi zerwać, przynajmniej tak przyznaje w prasie), była niewierność, przy czym obie strony różnią się w ocenie, kto zaczął flirty jako pierwszy. Para przeszła w stan separacji pod koniec 2001 roku, by rozwieść się w 2004. W tym czasie koncern Warner Brothers zakończył kontrakt płytowy, zostawiając na lodzie gościa, którego płyt sprzedali do tamtego czasu ponad 70 milionów. Był to czas, gdy teoretycznie nienawidzący się byli wokaliści Lee Roth i Hagar połączyli siły, grając koncerty. Wydaje się, że był wówczas możliwy powrót zespołu z dwoma wokalistami, bo fani byli spragnieni koncertów, jednak bracia Van Halen nie zdradzali zainteresowania współpracą. Dwaj panowie, śpiewając utwory Van Halena, zarobili całkiem niezłą kasę – prawie 10 milionów dolarów do podziału, i sprzedali ponad trzysta tysięcy biletów. Kilka koncertów z Hagarem zagrał Michael Anthony i to właśnie z tego powodu przestał być basistą Van Halen.
Eddie rozgłaszał opowieści, że ma godziny muzyki gotowej do wydania, zarówno solowej, jak i filmowej, że może wydać kilkanaście płyt ze swoją muzyką i że szykuje się do wielkiego powrotu. „Ciągle mam w sobie tak wiele muzyki” – zwierzał się Eddie. „Tak wiele, że musi to ze mnie wyjść” – mówił dziennikarzom. Były to jednak pobożne życzenia – czym bowiem tłumaczyć fakt, że w 2003 Eddie przyszedł na dziwne przesłuchanie do Limp Bizkit i zagrał z nimi? Historia wygląda dziwnie, tym bardziej że podobno Ed wrócił po 20 minutach po gitarę, którą już ze sobą zabrał, i podejrzliwie „obwąchiwał” wszystkich, sądząc, że ktoś mu ją podprowadził.
Eddie przyszedł na dziwne przesłuchanie do Limp Bizkit i zagrał z nimi? Historia wygląda dziwnie, tym bardziej że podobno Ed wrócił po 20 minutach po gitarę, którą już ze sobą zabrał, i podejrzliwie „obwąchiwał” wszystkich, sądząc, że ktoś mu ją podprowadził.
Wiosną 2004 roku nastąpiło chwilowe pojednanie z Hagarem, który na zmianę, niby panna na wydaniu, oświadczał, że nie zależy mu na powrocie, po czym stwierdzał, że to naturalna kolej rzeczy. Fakt ten poprzedziło podpisanie przez Van Halen nowego kontraktu ze świetnym managerem Irvingiem Azoffem, starym wygą zajmującym się wcześniej sprawami Journey, Christiny Aguilerry i m.in. Sammyʼego Hagara. Ponowna współpraca z byłym wokalistą była dla Eda potrzebą chwili. Spłukany przez rozwód, operacje i lekarzy oraz wódę, stawał się zmarniałym, siwiejącym 50-latkiem, a nie supergwiazdą rocka. Dawny manager Ray Danniels powiedział, że Ed stracił kontakt z rzeczywistością, żyjąc ciągle w świecie rockandrollowej gwiazdy, i zamiast grać i tworzyć, marnował swoje życie.
Jak wyglądała trasa koncertowa – opisał Sammy Hagar. W opinii krytyków i fanów zdarzały się pewnie niedoskonałości podczas występów (udokumentowane na You Tubie), ale wielu z nich podkreśla, że gitarzysta czuł się na scenie swobodnie i mimo wszystko starał się starannie wykonać swoją pracę. Gitarzysta opowiadał w programach radiowych o tym, jak to pierwszy raz swobodnie czuje się na scenie, jak czuje potrzebę improwizowania i tworzenia, ale czasem brzmiało to po prostu słabo. Na skutek tego, że między panami znów zaczęły narastać animozje, trasa ograniczona została tylko do Stanów, choć mówiło się o planach występów w Europie, Azji i Ameryce Południowej oraz powrocie do rodzimej Holandii. Zerwanie zobowiązań wwiązało się z utratą dużych pieniędzy za owe występy.
Podczas trasy Alex Van Halen ciągle potwierdzał, że mają z Hagarem zamiar nagrać nową płytę, ale skończyło się na promującej koncerty kolejnej składance „The Best of Both Worlds” z trzema nowymi utworami nagranymi z Sammym. Płyta pokryła się platyną w ciągu zaledwie sześciu tygodni, utwierdzając muzyczny świat w przekonaniu, że słaba sprzedaż albumu „III” była przypadkiem przy pracy. Przypadkiem nie było jednak zmarginalizowanie na niej utworów z Rothem – posunięcie to służyło podniesieniu poziomu sprzedaży biletów na koncerty z Hagarem. Ten etap działalności EVH zakończył się sukcesem finansowym, ale, co było do przewidzenia, pozostawił zespół w rozsypce.
W szponach nałogów
Przez lata swojej kariery – co wszakże nie było żadną tajemnicą – Van Halen miewał notoryczne problemy z używkami, przede wszystkim z alkoholem, o którym wszyscy wiedzieli oficjalnie, a także z kokainą, o której wiedzieli tylko nieliczni. Potwierdziła to po latach jego była żona Valerie Bertinelli, zwierzając się, że ślub brali po mocnej dawce kokainy… Hagar opisuje w swojej książce ponurą wizję spotkania sfrustrowanego i załamanego Van Halena z potencjalnym nowym managerem Timem Collinsem, podczas którego Ed, wyrzucony przez żonę, by nie pił przy dziecku, pijany w sztos, w desperacji obciął sobie włosy (pamiętacie zmianę fryzury Van Halena przed nagraniem Balance)? Sam Ed w jednym z magazynów otwarcie mówił, że zrobił to, będąc na gazie, w drugim znów przekonywał, że obciął włosy na skutek przegranego zakładu. W 1995, gdy Edward Van Halen oświadczył, że udało mu się na czas pracy nad płytą wyrwać ze szponów alkoholizmu, opowiadał m.in.:
„Mam taki problem, że stresuję się podczas pracy i przy niej się upijam. Więcej piję, gdy pracuję w studiu, piszę piosenki i gram na scenie, niż w domu. Gdy nie gram – nie piję, gdy wypoczywam – też nie piję”.
Nie jest tajemnicą, że Eddie podobnie jak jego brat przez lata zaczynał dzień od puszki piwa i paczki fajek. Nawet rak języka nie potrafił zmusić artysty do zerwania z nałogiem. Na pytanie, dlaczego wciąż pali, mimo że obcięto mu podczas zabiegu kawałek języka, wielokrotnie odpowiadał, że raka dostał od gitarowej kostki, którą trzymał w ustach podczas występów. Historia muzyki pokazuje, że artystom udaje się jednak przezwyciężyć własne słabości – kolejny odwyk dał rezultat, gitarzysta wygrał z samym sobą i pozostawał czysty od wielu lat.
EVH
W ostatniej dekadzie Van Halen to nie muzyka, ale przede wszystkim wielki biznes. Przez lata kariery, szczególnie w czasie fali wznoszącej, gdy pierwsze albumy zdobywały szczyty list przebojów, Van Halen marginalizował znaczenie rynku europejskiego z Wielką Brytanią na czele. Stąd w pierwszej połowie lat 80. fanom rocka nazwisko Roth kojarzyło się bardziej z Ulim Jon Rothem ze Scorpionsów. Próba przełamania tej tendencji nastąpiła w 1984, gdy Van Halen jako pierwszy amerykański zespół stał się headlineram słynnego festiwalu Monsters of Rock w Donnington. Później bywało różnie: ostatnia trasa po wydaniu albumu „III” w 1998 roku to jedynie cztery koncerty (jeden w Finlandii i trzy w Niemczech), kilka występów zostało odwołanych po kontuzji, jaką odniósł Alex Van Halen.
Biznesowy model firmy Van Halen wydawał się być zatem jasny i przejrzysty, miała zarabiać na sentymentach fanów, którzy pamiętają moment, gdy Van Halen uderzył w rynek, i w miarę możności wyciągnąć z nich jak najwięcej kasy. Ci ludzie zapłacą wiele, by zobaczyć ich w oryginalnym składzie, przypomnieć sobie młodość, dawne czasy i nie przeszkadzało im to, że Eddie grał ciągle to samo, a Lee Roth nie śpiewał już tak dobrze jak dawniej. Jest też wielka grupa fanów, których nie było jeszcze w czasach, gdy Roth był gwiazdą zespołu, ale ciągle kupują muzykę i T-shirty Van Halen. Przyciąga ich wielka legenda dawnego Van Halena i są niczym obiecujący kawałek tortu pełnego kasy. Jeszcze podczas trasy w 2004 roku Van Halen sprzedał ponad 716 tysięcy biletów i według szacunków zarobił 54,3 miliona dolarów. Stawka za koncerty w niektórych przypadkach dochodziła do miliona dolarów za jeden występ.
EVH mocno wykorzystywał swoje nazwisko jako brand. Zaczął także firmować produkty, który nie mają wiele wspólnego z muzyką, ale stały się pewnym elementem imageʼu gitarzysty. Chodzi o trampki i inne elementy garderoby w charakterystyczne paski, które znamy z malowania gitary Frankestein. Jeśli chodzi o obuwie to są trzy wersje: czerwona, żółta w czarne paski oraz czarno-biała, wszystkie nawiązują do malowań gitar artysty i są kopią obuwia, które nosił podczas tras koncertowych. Zapytany o tę gałąź biznesową, Eddie odpowiada niewinnie: „od kilkunastu lat ludzie pytali mnie, czy mogą mieć takie buty jak moje. Wyszedłem naprzeciw ich oczekiwaniom”. Przy okazji podał do sądu firmę Nike za używanie podobnego wzoru na obuwiu, jako że paski miał zastrzeżone jako wzór od 2001 roku.
Przez ostatnie lata Eddie Van Halen zajmował się bardziej wydawaniem nowych gitar oraz wzmacniaczy niż muzyki. Zresztą od lat specjalizował się w promowaniu nowych produktów: wpierw Music Mana, potem Peaveya, Fendera (replika Frankesteina) oraz własnego brandu EVH. Faktem jest, że firmowane przez niego produkty są naprawdę dobrej jakości, bo w obecnych czasach nie znalazłyby nabywców, jeśli mieliby się oni kierować wyłącznie rekomendacją gitarzysty.
My, gitarzyści na zawsze jednak zapamiętamy go jako geniusza, który zstąpił na Ziemię by odmienić oblicze gitary elektrycznej. Udało mu się to i dlatego jego muzyka na zawsze pozostanie w naszej pamięci.