Zeszłoroczny koncert teksańskiego bluesmana Chrisa Duarte w Poznaniu okazał się gitarowym wydarzeniem dużego kalibru. Gitarzystę zaprosił do stolicy Wielkopolski Krzysztof Ranus, spirtus movens Festiwalu Zaczarowany Świat Harmonijki. Ruch ten okazał się artystycznym strzałem w dziesiątkę. Chris Duarte, dumny posiadacz Strata z 1963 roku, na którym podobno Eric Clapton nagrał Laylę, pokazał, że ma brzmienie „w łapie” i w niepowtarzalnym stylu połączył klimaty kojarzące się ze Stevie Ray Vaughanem i z wizjonerskim wymiataniem fusion w stylu Johna McLaughlina. Momentami zapuszczał się w rejony, o które niżej podpisany posądzał jedynie Scotta Hendersona. Duarte w miarę upływu czasu zbliżał się w stronę jazzu, a w jedną z solówek wplótł nawet cytat z Jean Pierre Davisa. Momentami nie najlepsze nagłośnienie powodowało, że partie grane na delay’u i reverbie zamazywały się, ale stojący bliżej sceny mogli wyłowić spośród muzycznego chaosu przewodnie myśli gitarzysty. Im bliżej końca, tym koncert zyskiwał na dramaturgii. Dwa finałowe utwory były pokazem prawdziwego bluesowego voodoo. Gitarzysta dźwiękami wypędzał dybuka znad Delty łącząc śpiewne ragi – medytacje przypominające dokonania Shawna Lane’a z dynamicznymi akordami, po czym kojarzył ogień z wodą i… tequillę z tabasco. Na bis Duarte wyraźnie się rozkręcił: imponująca użyciem brzmień i harmonią kołysanka był ucieczką w wewnętrzny świat gitarzysty, a finałowe solo zbiło z tropu niżej podpisanego, który niejedno już słyszał. Nowocześnie zagrany blues, pełen improwizacji, realnego świata i życiowych przeżyć.
Przed koncertem udało nam się z Chrisem Duarte porozmawiać. Zaczęliśmy od luźnej wymiany zdań na temat muzyki granej przez stacje radiowe. Zarówno w Stanach, jak i u nas ciężko trafić na jakiś bluesowy czy choćby blues-rockowy kawałek, a na antenach gości głównie pop lub, co gorsze, hip-hop we wszelkich odmianach. Chris zapytał nas, co z naszą tradycyjną muzyką i czy trafia ona do radia. „To długa historia”, odpowiedzieliśmy, zapominając, że właściwie echa rodzimego folkloru, czyli ichniejszej muzyki country i blues, jeszcze niedawno pobrzmiewały w produkcjach braci Golec czy grupy BRATHANKI. Przeszliśmy zatem do wywiadu…
„Dlaczego gitary Stratocaster z 1963 roku są tak cenne i tak świetnie brzmią? – Dlatego, że ja też jestem z 1963 roku…”
O muzyce radiowej, braciach Vaughan i Joe Satrianim, kolekcji gitar (w tym Stratocasterze Claptona), narkotykach, teksańskim stylu i graniu poza beatem – rozmawia Piotr Nowicki.
Top Guitar – Po wydaniu płyty „Texas Sugar Strat Magic” zniknąłeś nam z oczu. W tym czasie było o Tobie głośno, Twoje nazwisko pojawiało się w artykułach i zestawieniach. Po kilku latach paru znajomych gitarfanów zapytało mnie, co się stało z Chrisem Duarte? Czy możesz opowiedzieć im, co się z Tobą działo?
Chris Duarte: Zmieniliśmy perkusistę i minęły aż trzy lata pomiędzy tamtym okresem a wydaniem kolejnego albumu. Do tego zmieniły się formaty stacji radiowych w Ameryce (większość stacji nadaje muzykę według pewnego klucza muzycznego, a panujące w niej reguły dotyczące polityki muzycznej oraz struktury programu nazywa się formatem – dop. autora). Stąd też nie cieszyłem się już takim wsparciem ze strony stacji radiowych przy promocji kolejnego albumu, jak miało to miejsce podczas „Texas Sugar…” To pewnie spowodowało, że byłem mniej widoczny.
Jak wspominasz okres sprzed 10 prawie lat, gdy na rynku pojawiło się mnóstwo nowych, świetnych gitarzystów, między innymi Ty?
Chris Duarte:Wygrałem kategorię na najlepszy nowy talent w plebiscycie magazynu „Guitar Player”. To był naprawdę ekscytujący okres. Nie miałem pojęcia, że „Texas Sugar…” będzie takim hitem i tak dobrze będzie sobie radził. Do dnia dzisiejszego to wciąż duży album (w sensie siły na rynku – dop. autora), ludzie ciągle go kupują. To były świetne czasy, ale wszystko się zmieniło i ludzie tacy jak ja nie mają możliwości, by zagrano ich utwory w dużej stacji radiowej.
Na drugim albumie „Tailspin Headwhack” zawarłeś też wiele elementów pochodzących z innych stylów?
Chris Duarte: Tak, ponieważ producent zaczął używać np. loopów z bębnami. Nie mogę powiedzieć, że nie spędziłem fajnie czasu nagrywając ten album, mam na myśli, że sprawiało mi to przyjemność. Wciąż myślę, że to dobry album, lubię zresztą wszystkie swoje albumy, są dla mnie jak dzieci. Nie chciałem po prostu przyklejać się do jednej rzeczy, chciałem iść naprzód z moją muzyką. Wiem, że wytwórnie płytowe nie chcą o tym słyszeć, ale musiałem po prostu sprężyć się i pójść w inną stronę.
Jedna z piosenek na poprzednim albumie jest poświęcona Jimmiemu Vaughanowi, w twojej grze odnalazłem też wiele elementów zapożyczonych ze stylu Steviego Ray Vaughana. Powiedz, jaki wpływ na współczesnego bluesa mieli według Ciebie bracia Vaughan?
Chris Duarte: Oboje bracia Vaughan naprawdę dużo zdziałali. Jimmi grał w stylu Tulsa, minimalistycznie, ale zabójczo rytmicznie. Steve to była wściekłość w grze na gitarze. Obydwaj się znakomicie uzupełniali, mieli też świetne brzmienie, feel i to jest to, co od nich wziąłem. Powiedziałem sobie: graj skoncentrowany na rytmie i również z wirtuozerią. Stevie był świetny, a Jimmy jest świetny.
W jednym z wywiadów przeczytałem, że Stevie Ray Vaughan pomógł Ci w karierze. O co chodziło?
Chris Duarte: Miałem na myśli to, że otworzył drzwi dla muzyki z gitarą prowadzącą. Stevie zwrócił uwagę ludzi na gitarę. Ludzie zaczęli mówić: „O gra jakiś szalony gitarzysta, ktoś gra naprawdę dobrze”. To naprawdę otwarło drzwi wielu muzykom.
Chris Duarte o wyjątkowym Stratocasterze
Podobnie jak Stevie grasz na Fenderze Stratocasterze. Czy prawdą jest to, co przeczytałem w internecie, że jest to instrument, na którym Eric Clapton nagrał Laylę?
Chris Duarte:Tak słyszałem. To ta gitara tutaj (Chris pokazał nam swoją gitarę). Kupiliśmy ją od gościa z Colorado, któremu Eric dał gitarę w czasie BLIND FAITH, prawdopodobnie napisał na niej Laylę. Nie spotkałem Erica Claptona, by to uwiarygodnić. Co ja na to? Nie wiem, taką historię po prostu usłyszałem. Mam ją od kogoś, komu zależało by sprzedać ją osobie, która będzie na niej grać. Facet umierał na raka i sprzedawał swoje gitary. A czy jest to autentyczna gitara Claptona?
(Od autora: Gitara, którą obecnie posiada Chris Duarte była własnością człowieka, który umarł na raka, wcześniej zarządcy finansowego w Londynie, którego klientami byli m.in. George Harrison i Eric Clapton. Podobno George dał mu np. gitarę Gretsch Country Gentleman z 64 roku, na której grał w THE BEATLES, a Clapton Les Paula ’56, na którym grał w YARDBIRDS, czerwonego Gibsona ES-345 z 1966 roku i Stratocastera ’63.)
Czy modyfikowałeś ją w jakiś sposób?
Chris Duarte: Zmieniłem dwa siodełka przy mostku, ponieważ ciągle zrywałem dwie struny. Zmieniłem je ze stalowych na grafitowe, mam też grafitowy próg przy gryfie, jest bardziej miękki niż stalowy. Wszystkie przystawki są oryginalne, jedna z nich była – o ile pamiętam – przewinięta. To Strat z 1963 roku.
Przypomnij naszym czytelnikom, dlaczego gitary Stratocaster z tego okresu są tak cenne i tak świetnie brzmią?
Chris Duarte: Dlatego, że ja też jestem z 1963 roku (śmiech) – to główny powód, ale inny powód jest taki, że wszystkie stare Straty z lat 60. miały pewne określone brzmienie, tłuste i okrągłe. Gitary robione obecnie mają wiele wysokich tonów i cienkie brzmienie. To jest fajne do różnych rzeczy, ale ja grałem od 16 roku życia na Stracie 63’, który 14 lat później został skradziony, więc musiałem kupić nową gitarę z tego roku i jest to właśnie ten instrument. Pierwsza kosztowała mnie 500 dolarów, to było tanio, za tą musiałem zapłacić ok. 2000 dolarów.
Czy myślisz, że udało Ci się już odnaleźć swoje brzmienie?
Chris Duarte: To nadchodzi, nadchodzi. Z pewnością mam styl, który jest mój własny. Ale na to, żeby brzmienie było naprawdę rozpoznawalne, np. w radiu, musimy poczekać. Jest coraz lepiej.
Chris Duarte o sprzęcie gitarowym
Poszukiwanie własnego brzmienia łączy się też trochę ze sprzętem. Czy możesz nam opowiedzieć coś o swoim zestawie złożonym z kilku wzmacniaczy?
Chris Duarte: W moim zestawie każdy z kilku wzmacniaczy ma różne brzmienie i wszystkie razem tworzą jedno, wielkie brzmienie. Używam czterech wzmacniaczy: Fender Vibroking, Randall RM50 i RM 100, to taki zestaw modularny, mam także Marshalla JCM 900. Nie robię żadnych specjalnych przełączeń podczas grania, trzy grają cały czas, a włączam je przełącznikiem Marshalla. To robi to wielkie brzmienie. Używam oczywiście kilku pedałów jak Boss DS -1, Distortion Boost, Boss CE-2 Chorus, używam też Glovibe, to coś takiego jak Univibe, ręczna robota z japońskiej firmy SOBBATT. Mam też Cesar Diaz Texas Ranger, Roger Mayer Octavia i Roger Mayer Axis, Boss Delay DD-3, poza tym Mutron 4 i Mutron Octave Divider, którego używam tylko w jednej piosence. To wszystko sprzęt seryjny.
Czy do przełączania efektów i wzmacniaczy używasz jakiegoś systemu jak Custom Audio Boba Bradshawa?
Chris Duarte: Nie, mam A/B/Y Box, dwa kable do każdego wzmacniacza i łączę po kolei wzmacniacze w dość tradycyjny sposób.
Wspomniana przez Ciebie gitara jest Twoją podstawową czy używasz także innych?
Chris Duarte: Tak, mam 24 gitary, prócz tej, o której mówiliśmy, mam gitarę Hamilton, podobną miał Stevie Ray Vaughan. Jest podobna do Strata, wykonał ją John Hamilton (lutnik z Buffalo, NY), na gryfie umieszczone jest moje nazwisko. Zamontowane są w niej przystawki Rio Grande wykonane przez firmę Rock & Robin, miałem kiedyś zresztą ich gitarę. Mam też Fendera American Standard ’62… Mam wiele gitar (śmiech). Mam D’Angelo model New Yorker – to typ hollow body z grubym gryfem, mam kilka Washburnów, w tym jednego big hollowbody, Epiphone Sorento, Info Gibsony Les Paule – modele Junior i Gibson Blues Hawk, dwa Gibsony SG.
Na albumie „Romp” jest utwór Fire’s Gone Out, przypominający mi bardzo hit Carlosa Santany…
Chris Duarte: … Tak, jest trochę latynoski w stylu Carlosa, próbowałem zbliżyć się do stylu zespołów latynoskich. Moje korzenie sięgają San Antonio, gdzie słyszałem wiele muzyki cajun. Prócz tego, jak pewnie wiesz, latino jest teraz bardzo popularne w Ameryce…
Co powiesz o utworze Eric, który jest hołdem dla Erica Johnsona.
Chris Duarte: Ten utwór miałem już wydać od dłuższego czasu. Eric miał na mnie wielki wpływ, uwielbiam jego granie i tytuł nawiązuje do tego.
W utworach My, My i One More Cup of Coffee zastosowałeś loopy perkusyjne. Czy to próba zrobienia nowocześniejszej muzyki?
Chris Duarte: Tak, z utworem My, My było tak, że ten loop był eksperymentem, który daliśmy producentowi, on to polubił i skończyło się to piosenką. Próbowałem grać trochę jak JON SPENCER BLUES EXPLOSION. Nie myśleliśmy, że to tak wyjdzie, ale okazało się być fajne. W One More… to nie loop tylko figura na perkusji. Powiedziałem: spróbujmy dać tu jakiś patent w stylu hip-hop.
Skąd pomysł na ten przeróbkę tego starego utworu Boba Dylana?
Chris Duarte:Mój brat miał album „Desire” Dylana, z którego pochodzi ta piosenka i grał ją w kółko, gdy chodziliśmy do szkoły średniej. Ta piosenka została we mnie, bardzo ją lubię.
Co opowiesz nam o piosence Last Night, dla mnie jednej z najbardziej interesujących na płycie?
Chris Duarte: To po prostu utwór o człowieku niespokojnym, który opowiada o swoich „demonach”. To taka trochę eksperymentalna piosenka, bo jak powiedziałem, lubię robić utwory różniące się od poprzednich, nie lubię ciągle tego samego. Jest także po trosze biograficzna, niektóre rzeczy przydarzyły się mnie, niektóre innym ludziom.
Ten utwór zawiera w kilku miejscach pomieszanie gry Scotta Hendersona i starego Scofielda.
Chris Duarte: Uwielbiam Scofielda (ze śmiechem). Lubię prawie wszystkie jego płyty, stare i nowe również. Widziałem go ze dwa lata temu na koncercie. Kilka razy widziałem go także grającego z Milesem Davisem. Lubię też Hendersona, ale głównie za to, że jest sięgającym daleko, progresywnym fusionerem. Znamy się, to świetny gitarzysta, ale np. jego album „Dog Party” nie za bardzo mi się podobał. Mówicie, że jego płyta „Well To The Bone” jest świetna? Tytuł brzmi dalej w stylu „Dog Party”. Naprawdę jest tam więcej jazzu? Nie lubiłem tego albumu z psami, ale TRIBAL TECH jest świetne.
Czy używasz do nagrań jakiegoś nowoczesnego, cyfrowego systemu rejestrującego jak Pro-Tools?
Chris Duarte: Wszystko zostało zarejestrowane na systemie Radar firmy Otari, to naprawdę bardzo dobry system. Teraz nawet masterujemy wszystko cyfrowo. Pierwszy album nagrywaliśmy na taśmie i przekopywaliśmy się przez rolki taśmy. Na „Texas Sugar…” mieliśmy budżet na dwadzieścia rolek taśmy, a użyliśmy jakieś pięćdziesiąt czy coś koło tego. Nagrywanie na cyfrę jest łatwiejsze, tańsze. Jeśli masz dobrego inżyniera i dobry sprzęt zewnętrzny (konsoleta itd.) nie będzie tak wielkiej różnicy w brzmieniu.
Jakie obce utwory masz obecnie w repertuarze koncertowym?
Chris Duarte: Prócz utworu Dylana, o którym mówiłem, mam też kawałki Hendrixa, Howlin’ Wolfa… Raz na jakiś czas gram Wish You Were Here PINK FLOYDÓW. Wiesz, niektórych z tych utworów nie gram każdej nocy. Podobnie jest z Are You Experienced Hendrixa. Nie mogę grać tej piosenki co wieczór. Jest to dla mnie zbyt wyczerpująca emocjonalnie piosenka. Nigdy nie wiem, co będę grać, to, co mam zagrać, jest w mojej głowie.
Słyszałem, że miałeś zabawny incydent z Joe Satrianim, podczas gościnnego występu na jam podczas trasy G3 po Stanach. Podszedł do Ciebie i poprosił, żebyś nie grał poza beatem…
Chris Duarte: Tak, to śmieszna sprawa. Byłem z G3: grali Satriani, Vai, w składzie był też Adrian Legg, ale nie grał na jammie. Zagraliśmy coś, a ja naturalnie łapię ten teksański styl, grając poza beatem i Joe uśmiechnął się do mnie i powiedział – „Nie graj poza beatem, graj równo, jestem chłopakiem z Kalifornii, nie z Texasu”. To było w porządku, oni grają po prostu bardziej w tempie.
A czy możesz doradzić młodym gitarzystom, jak nauczyć się grać za beatem z tym luźnym, bluesowym feelingiem?
Chris Duarte: Powiedziałbym: słuchajcie, jak Stevie Ray grał swoje rytmy. Posłuchajcie tego, to dobra szkoła, szczególnie jak współpracował z Chrisem Laytonem. Słuchajcie rytmu Jimmiego Vaughana, Freddiego Kinga. To taka teksańska rzecz. Grajcie trochę za beatem, dodajcie do tego trochę swingu, to jest ważne. Wiem, że takie naturalne swingowe granie jest trudne dla Europejczyków, ale z czasem wszystko wyjdzie bardzo naturalnie.
Ostatnie pytanie dotyczy dość dramatycznych przeżyć w twoim życiu – miałeś problemy z narkotykami…
Chris Duarte: Wiesz, wchodzenie w dragi nie jest dobre. Jesteś w wielkim błędzie, gdy wydaje ci się, że gra się lepiej na dragach. Miałem duże problemy z narkotykami. Jestem zadowolony, że to wszystko jest za mną. Brzmię dużo lepiej bez nich, zresztą zawsze brzmiałem lepiej bez nich. Może myślałem, że grałem dobrze, ale mogę ci zagwarantować, że tak nie było. Najlepsza rzecz jaką możesz zrobić, to nie brać ich. Nie wchodźcie w nie, są złe.
Pięć płyt, które zabrałbyś na bezludną wyspę?
Chris Duarte: Dziewiąta symfonia Beethovena, ponieważ według mnie to jeden z najpiękniejszych utworów kiedykolwiek napisanych, Jimi Hendrix „Axis: Bold As Love”, ponieważ ten album to dla mnie jedna, długa historia. Zabrałbym prawdopodobnie „Evil” Howlin’ Wolfa, ponieważ jest tam to, za co lubię Wolfa, zawsze go lubiłem zresztą. Biały album BEATLESÓW… Piąta… Jest ciężko wybrać tą ostatnią, bo jest tak wiele dobrych płyt. Prawdopodobnie jakąś płytę Johna McLaughlina, może jakąś składankę najlepszych utworów.
Co doradziłbyś młodym gitarzystom czytającym ten wywiad?
Chris Duarte: Bierzcie metronom i ćwiczcie, ćwiczcie, ćwiczcie. Ja mam metronom ze sobą przez cały czas, gram, gram i gram. Miejcie otwarte uszy… Ooo, John Coltrane „The Question” to byłby piąty album – to do poprzedniego pytania… Bądźcie otwarci na wszystkie rodzaje muzyki i grajcie prosto z serca.