Mazolewski i Porter ponownie łączą siły, czego efektem jest tym razem pełny album „Philosophia”, na którym muzycy wrócili do esencji grania rock&rolla. Choć to zupełnie nowy projekt, tworzą go weterani, stąd rozmowa zahaczyła również o wątki spoza płyty. A płyta jest bez wątpienia jedną z najlepszych, jakie ukazały się w 2019 roku.
Panowie, spotykamy się w kontekście Waszego wspólnego projektu – płyty „Philosophia”. Zanim o niej porozmawiamy, pozwólcie, że wrócę do płyty Wojtka „Chaos Pełen Idei”, na której John miał okazję gościnnie zaśpiewać w jednym z utworów. Jak wspominacie tamtą współpracę?
Wojtek Mazolewski: Myśmy ustalili, że spotykamy się w studiu i razem tworzymy utwór pt. „Polish Girl”. To w zasadzie była wyjątkowa i jedyna taka sytuacja przy płycie „Chaos Pełen Idei”, bo wszystkie inne utwory były wcześniej jakoś przygotowywane z poszczególnymi artystami. John przyszedł do studia i umówiliśmy się, że albo nam wyjdzie, albo nie. Okazało się, że to był świetny pomysł, bo po pierwsze nam wyszło, a po drugie efekty współpracy i poczucia tego, jak to robimy, bardzo nas zbliżył do siebie i spowodował, że zaczęliśmy się kumplować. Potem John grał na wielu naszych koncertach „Chaosu”, podczas których za każdym razem rozwijaliśmy się muzycznie. John zaczął improwizować i śpiewać w utworach, które na płycie były instrumentalne. Pisaliśmy też zupełnie nowe piosenki na potrzeby koncertów. Publiczność mogła widzieć, jak na żywo tworzy się spontaniczna muzyka. Postanowiliśmy po koleżeńsku umawiać się w domu i korzystać z tej radości, którą mamy ze wspólnego muzykowania. Tak się rozpoczął proces tworzenia płyty „Philosophia”, dla której się tu dzisiaj spotykamy.
Później, idąc chronologicznie, był jeszcze utwór „Barcelona”, który John wykonywał podczas Twoich występów w ramach „Męskiego Grania”.
John Porter: „Barcelona” to w zasadzie utwór, który zapomnieliśmy nagrać na tę płytę (śmiech). Muszę się trochę pochwalić, bo pomysł tego utworu pochodzi z jednego z najlepszych momentów w życiu muzyków, kiedy robi się próbę dźwięku. To było w takim bardzo ładnym miejscu, jakby kościół…
Wojtek Mazolewski: Ostrów Wielkopolski.
JP: [wskazując na Wojtka] Dobry jesteś. Robiliśmy zwyczajny soundcheck, zacząłem grać „Magic Moments” – taką swoją starą piosenkę, która ma taki hiszpański początek, podśpiewując i potem, jak to zawsze Wojtek, połączył to, jak w filmie i poszło. Nawet tamtego wieczoru nie mogliśmy tego skończyć, graliśmy z pół godziny i tak powstała tak zwana piosenka.
WM: Taka była natura projektu „Chaos Pełen Idei”, chodziło o otwartość, pokazanie, że muzyka nie ma granic, obojętnie, czy chodzi o pokolenia, czy style. Jak prawdziwi muzycy się spotykają, potrafią zagrać na czymkolwiek i jakkolwiek i po prostu potrafią się tym cieszyć. To jest jeden z pięknych efektów tej współpracy. Fajnie, że festiwal „Męskie Granie” to uwiecznił na nagraniu i wydał na płycie, stąd już chyba nie było sensu jej umieszczać teraz na naszej „Philosophi”. Te wszystkie doświadczenia, utwierdzały nas w tym, że jestemy połączeni muzycznie i sprawia nam to ogromną radość.
Wracając jeszcze do projektu „Chaos Pełen Idei” – w ubiegłym roku miałeś okazję zaprezentować go wraz z gośćmi na scenie Pol’and’Rock Festival. Jak wspominacie ten występ?
JP: Ja wspominam super, miałem dobre odczucia i humor. Raz tylko prawie się ześlizgnąłem, bo było mokro na początku sceny, ale: „rock&roll” i starałem się z tego wyjść żywy (śmiech), bo był moment, w którym naprawdę myślałem, że lecę, ale uratowałem się i śpiewałem dalej, „the show must go on”. To było bardzo fajne. Wojtek był bardzo skupiony.
Skupiony, ale widać było także, że odzywa się dusza „starego punkrockowca”, której jednak nie mógł w pełni wyzwolić ze względu na konwencję koncertu. Czy dobrze to interpretowałem?
WM: Wiesz, po to uczysz się całe życie żeby być gotowym na takie koncerty. Wszystkie twoje talenty i zmysły muszą być w najlepszej formie. Wszystkie doświadczenia: z punk rocka, bluesa, rock&rolla, jazzu itd. zbierasz po to, żeby w takich momentach je wykorzystać. Moim zadaniem jest zadbanie też o cały zespół i gości, wprowadzenie ich w klimat jaki chce uzyskać na scenie. A kiedy już tam jesteśmy dowodzenie całością, żeby cała energia została wyzwolona. Kiedy masz przed sobą prawie półmilionową publiczność, czuje tą odpowiedzialność i daje z siebie wszystko. Szacunek i chwała Jurkowi Owsiakowi za odwagę, że tak niekonwencjonalny projekt zdecydował się zaprezentować na głównej scenie, w prime time. Trzeba przyznać Jurkowi, że ma tego dobrego „czuja”. Wspoltworzył historię polskiej sceny rockowej i widać, że nadal wie co w trawie piszczy. Piękny czas i super ludzie. Chciałem też podzielić z nimi , radością grania i tworzenia muzyki improwizowanej. Pokazać ją takim ludziom, którzy na co dzień nie mają z nią związkum, ze ma wielką siłe, Byłem tam wcześniej parę razy, jeszcze kiedy nazywał się Przystanek Woodstock i byłem zachwycony aurą tego festiwalu. Uważam, że to jest obecnie najlepszy festiwal na świecie pod względem takiego ducha hipisowskiego, rock’n’rolla, spotkania, uczenia, dzielenia się wszystkim. [obecnie Pol’and’Rock – przyp. MW]. Super było wziąć w tym udział, mam nadzieję, że będziemy mogli jeszcze wiele razy się z tą publicznością spotkać, bo jest naprawdę wspaniała
Swoją drogą, wczoraj ogłoszono, że „oryginalny” festiwal z okazji 50-lecia Woodstock finalnie się nie odbędzie. Pozwoliłem sobie napisać do Jurka sugestię, że może warto zaprosić niedoszłych organizatorów ze Stanów do nas, aby pokazać klimat tego wydarzenia.
WM: Gdyby postawili na coś takiego jak współpraca z Jurkiem, wydaje mi się, że mogłoby im to wyjść dużo lepiej, ponieważ Jurek stworzył bardzo pozytywnie działający fetiwal. Jego główną motywacją jest pomaganie ludziom, i multiplikowanie dobrych wrażen przy muzyce. I Pol’and’Rock to robi. Myslę sobie, że takich festiwali, jak Glastonbury, North Sea itd. jest już na świecie wiele, ale takich jak ten nie ma, więc historia zapamięta właśnie go. Ten festiwal już wychował parę pokoleń ludzi, którzy pojechali tam z małych miasteczek zobaczyć czasami po raz pierwszy tak wielkie koncerty. To jest niewiarygodne, tych ludzi czasem nie stać na to, żeby przyjechać na Openera, czy inny festiwal i zobaczyć wielkie gwiazdy. To, co się w ogóle tam dzieje między ludźmi, ile się od siebie uczą jest bardzo pożyteczne.
JP: To już nie jest tylko koncert, festiwal – ludzie łączą się razem, jest klimat inny niż wspomniany Opener, gdzie idziesz oglądać koncert. Tutaj jest współdziałanie.
Postać Jurka Owsiaka jest też nierozerwalnie związana z Jarocinem, jego impreza była w zasadzie duchowym spadkobiercą tego festiwalu. Ty John miałeś okazję zagrać na jego pierwszej edycji w 1980 roku.
JP: Ten pierwszy Jarocin to jeszcze nie było do końca to, ale razem z „Woodstockiem” to dla mnie dwa najważniejsze wydarzenia pod tym względem. Tam się coś działo, a ludzie nie przyszli tylko oglądać.
Poniekąd w tym kontekście chciałem Was zapytać o Waszą opinię odnośnie „regresu” współczesnego rocka, jego kondycji. Choćby właśnie wspomniany Jarocin w ostatnich latach niekiedy jakby tracił swoje DNA.
JP: Ja myślę, że ten sens muzyczny cały czas się zmienia, obecnie odbywa się to mieszanie różnych styli i gatunków. Wydaje mi się, że to akurat jest dobre. Nie możemy zamykać drzwi i ograniczać się do jednego, musimy współdziałać nawet więcej, i jesteśmy tego świadkami.
WM: John ma absolutnie rację. Jarocin to tez bardzo istotny festiwal. I kilka poprzednich lat bardzo sprawnie odbudowywał swoją renomę. Niestety, co w Polsce się coraz częściej zdarza, w sferę kultury wchodzą jakieś sprawy polityczne. Dla mnie już biznes nie powinien wnikać w muzykę, a co dopiero polityka. To jest już, że tak powiem, ostatni gwóźdź do trumny. Więc, mówiąc krótko: łapy precz od muzyki i kultury, dajcie nam robić swoje i wtedy może nawet młodym ludziom będzie łatwiej robić naturalnie i prawdziwie muzykę, a nie próbować być jakimiś, bo ktoś tego wymaga. Może dlatego też, tak jak pytasz, kondycja współczesnego rocka jest tak słaba, bo za dużo ludzi chce być „jacyś”, a zapominają o tym, że wszystko polega na tym, że musisz być po prostu sobą. Trzeba ćwiczyć swój warsztat, przeżywać też głęboko swoje życie, żeby też mieć „o czym” grać.
JP: Każdy chce mieć swoje pięć minut i wszystko jedno jak, to jest to społeczeństwo konsumpcyjne. To jest smutne, wielu ludzi chce być kimś, być gwiazdą i mamy taki kult „celebrity” teraz. Może jestem za stary, ale dla mnie prawdziwy muzyk to jest ktoś kto siedzi „w piwnicy”, rzeźbi swój warsztat i wychodzi, kiedy wie, że jest dobry, po prostu.
Pewien producent, z którym pracowałem, nagrywał z pewną piosenkarką, której pierwsza płyta odniosła ogromny sukces. Gdy nagrywał drugą płytę, zrezygnował jako producent, bo powiedział, że to była paranoja. Co tydzień przylatywały do niego „garnitury” i mówili np. „wiesz, tę piosenkę to musimy zrobić rocko-rap, bo to jest teraz modne”. Cały czas kurde pieprzyli mu, i w końcu powiedział: „sorry, ja nie dam rady z tym”. Ona wydała ten drugi album i utonęła totalnie, bo nie wiadomo, co to miało być, trzeci to już w ogóle.
Nasuwa mi się tu zespół Greta van Fleet, którym zarzuca się, że brzmią totalnie jak Led Zeppelin, jednocześnie żyjący członkowie tej legendarnej grupy mówią, że sami są z tym ok, bo wiedzą, że dla tych młodych chłopaków to pewien etap poszukiwania własnego brzmienia. Zarazem grupa zdaje się być pod tak olbrzymią presją społeczno-medialną, że w ostatnich tygodniach poinformowali, że jeśli jeszcze w tym roku nie nagrają drugiego albumu – w domyśle prezentującego nieco inną paletę brzmień – to rozwiążą ten zespół.
JP: Bo właśnie takie są teraz czasy, to jest „co-operation rock”. Garnitury decydują co ma być. To jest niesamowite, jeśli słyszy się historię, że jakiś artysta sprzeda 5-6 milionów płyt, a po nim następny [w oczach prezesa wytwórni – przyp. MW] „już tylko cztery”. Mam na to dobrze ilustrującą historyjkę. Pewien producent, z którym pracowałem, nagrywał z pewną piosenkarką, której pierwsza płyta odniosła ogromny sukces. Gdy nagrywał drugą płytę, zrezygnował jako producent, bo powiedział, że to była paranoja. Co tydzień przylatywały do niego „garnitury” i mówili np. „wiesz, tę piosenkę to musimy zrobić rocko-rap, bo to jest teraz modne”. Cały czas kurde pieprzyli mu, i w końcu powiedział: „sorry, ja nie dam rady z tym”. Ona wydała ten drugi album i utonęła totalnie, bo nie wiadomo, co to miało być, trzeci to już w ogóle. Na kapelach są ogromne presje, ten Greta van Fleet to fajny zespół, co z tego, że są trochę jak Led Zeppelin.
WM: No tak, właśnie to tworzenie presji, czasami też przez media, szczególnie jeszcze na tak młodych ludziach. To są młodzi kolesie, którzy naprawdę umieją grać, zresztą fajna jest ich historia, ćwiczyli w swoim garażu. Naprawdę, dajmy im czas, dajmy im grać, zdobywać doświadczenie – grają po całym świecie, pojeżdżą, nauczą się. Zagrają jeszcze wiele piosenek, niejednemu złamie serce jakaś groupie, będą mieli o czym grać. Więc dajmy im czas i nie ciśnijmy, po prostu umówmy się: był taki głód na scenie dobrego rock&rollowego grania, że każdy kto wreszcie coś porządniej brzdąknie, wydawał się jakimś objawieniem. Takich kapel powinno być tak naprawdę kilka na jednej ulicy (śmiech). Tam jest rzeczywiście ładny skład i oni świetnie razem brzmią, ja bym na ich miejscu nigdy w takim momencie się nie rozpadał, bo to też nie chodzi o to. Klasą jest to, żeby pokazać, jak przetrwasz trudne chwile, a nie jak się będziesz ślizgał po sukcesie.
JP: O ironio, w tym kraju, właśnie odnoszę się do Polski, jest strasznie szkoda, że upadł tak jakby syndrom „domu kultury”, gdzie ludzie się spotykali, tworzyli zespół, były próby co piątek, instrumenty załatwione przez dom kultury, sala prób i te czasy może były ciężkie, ale mimo wszystko to było coś fajnego. Ludzie angażowali się w muzykowanie, z tego na pewno wyrosło wiele fajnych kapel, a teraz już tego nie ma. Wszystko musi być od razu – „spadaj, bo czeka następny”.
Tutaj chciałbym zapytać Was o Scenę Trójmiejską i to, co przyczyniło się do rozwoju m.in. nurtu yass. Jak z obecnej perspektywy wyglądał dla Was tamten czas?
WM: Miałem szczęście, bo miałem starszego brata, który jak poszedł do liceum dołączył do punkowej kapeli. Ja miałem wtedy siedem lat i szedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, a nagle dołączyłem do punkowej kapeli i to było super, wychodziłem normalnie na scenę na koncerty: Rock na Zaspie ’85, ’86, graliśmy z dziesięcioma innymi kapelami, Hektorem, Konwentem A itd., punkowo-metalowy stuff. Te doświadczenia mnie ukształtowały, myślę, że zrozumiałem jaką siłę ma scena i jak działa na mnie terapeutycznie, pozwala poradzić sobie ze wszystkimi emocjami, które mam, z problemami w rozwodzie moich starych, z tym co się dzieje w szkole i tak dalej. Później jakby szukałem swoimi drogami, zakładałem swoje zespoły, obserwowałem inne. Widziałem Johna koncert w Żaku, Oczi Cziorne, Bóm Wakacje w Rzymie, Apteka, itd. To się później wszystko rozpadło właśnie w tym takim alternatywnym, rockowym sosie, ale za to za chwilę się wytworzył yassowy. Młodzi odważni kreatywni ludzie mieszali wszystkie style muzyczne za baze biorąc improwizacje. To było podobne trochę do Creamów, trochę do Soft Machine, Sun Ra, potem do późnego Coltrane’a, czerpaliśmy trochę z Komedy. Przez lata, kiedy do nas nie docierała żadna kultura, ten moment po ’89, kiedy to akurat się uwolniło, zaowocował tym, że jak my zaczynaliśmy słuchać wszystkiego, to chcieliśmy naraz wszystko grać. Więc to się wymieszało, nazwaliśmy to „yass”, żeby się jakoś odróżnić od bardzo skostniałego towarzystwa jazzowego, To była grupa ludzi z północnej polski która wierzyla ze robi coś nowego. Taka energia, jest bardzo twórcza. Słychać to na klasycznych płytach z różnych okresów historii muzyki. Słuchać to na „Kind of Blue”, czy „Love Supreme” Coltrane’a, czy Jimi Hendrix Experience – to jest fizyczne wręcz wyczuwalne. Velvet Underground to samo – robili wielki hałas, plus Nico, Warhol. Wiedzieli, że w tym momencie nie ma drugiej takiej kapeli w Nowym Jorku. To daje siłę. Tutaj było to samo – myśmy wiedzieli, że nie ma drugiej takiej kapeli, była Miłosć, Arhythmic Perfection, czy Pink Freud. To mnie w ogóle dużo nauczyło, uważam, że to było dla mnie lepsze doświadczenie niż szkoła muzyczna, do której też poszedłem, żeby zdobyć doświadczenie w nutach i tym wszystkim. Ale to był mój uniwersytet życia. Bardzo jestem wdzięczny wszystkim swoim kolegom za te lata, bo to pozwoliło mi budować swoje zespoły, Pink Freud i Wojtek Mazolewski Quintet.
W odniesieniu do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej, przewrotnie zapytam: czy nie jest trochę tak, że status, który zasłużenie osiągnęliście i sami wybrukowaliście na przestrzeni tych lat, sprawił, że byliście w trochę bardziej komfortowej sytuacji niż te młode, kompletnie nieznane zespoły, którym trudniej wyjść z jakimś eksperymentem?
JP: Powiedziałbym bardzo krótko: zasłużyliśmy na to. Nie jesteśmy młodą kapelą, wypracowaliśmy dla siebie takie warunki, że możemy coś takiego robić. Mam w dupie, że ktoś powie: „bo Wam jest łatwo”. Jest łatwo, bo kurwa męczyliśmy się przez tyle lat robiąc to.
WM: To wynika z naszego doświadczenia, że my niczym innym nie chcemy epatować jak tylko tym, co gramy. Wszyscy, którzy nas już znają, wiedzą, że robimy coś, gdy mamy coś do powiedzenia i jeśli naprawdę uważamy, że to co zrobiliśmy jest dobre. I to jest najważniejsze.
JP: Jest takie powiedzenie: „jesteśmy tak dobrzy, jak nasza następna płyta” i to jest prawda. Jeżeli jeszcze możemy wydać płytę, to znaczy, że jeszcze rynkowo jakoś tam funkcjonujemy. Jeżeli wydawca widziałby, że nie będzie miał z tego zysku, to by nie wydał.
WM: Z innej strony można powiedzieć, że my w zasadzie stworzyliśmy nowy zespół, czyli jesteśmy jak debiutanci. Ewentualnie nasza wcześniejsza praca albo to, jak ludzie ją odbierają, może to uwiarygadniać. I mam nadzieję, że tak jest, ponieważ całe życie poświęciliśmy na to, by robić najlepiej to co czujemy, czyli muzykę. Jeszcze zanim nawet poznałem Johna, bardzo szanowałem to co robi. Gra całe życie i za każdym razem, czy występuje solo, czy z zespołem, orkiestrą, z kimkolwiek, to jest szamanem muzyki. Uwazam, że John to wielki autorytet muzyczny, Mówię to naprawdę szczerze i czuję się zaszczycony, że mogłem z nim nagrać ten album.
JP: Nawzajem.
WM: Mam nadzieję, że będziemy teraz długo się tym cieszyć i nagrywać następne rzeczy, jeśli tylko życie, zdrowie i czas na to pozwoli. To była fascynująca przygoda, zrobiliśmy coś zupełnie nowego.
Niestety, co w Polsce się coraz częściej zdarza, w sferę kultury wchodzą jakieś sprawy polityczne. Dla mnie już biznes nie powinien wnikać w muzykę, a co dopiero polityka. To jest już, że tak powiem, ostatni gwóźdź do trumny. Więc, mówiąc krótko: łapy precz od muzyki i kultury, dajcie nam robić swoje i wtedy może nawet młodym ludziom będzie łatwiej robić naturalnie i prawdziwie muzykę, a nie próbować być jakimiś, bo ktoś tego wymaga.
MW: Mieliście już okazję częściowo zaprezentować ten projekt przed nieco szerszą publicznością. Mówię tutaj o występie w ramach urodzin radiowej „Trójki”. Jak odebraliście tamten koncert, na dwa miesiące przed premierą albumu?
JP: Nie mogliśmy się doczekać i dlatego tam wystąpiliśmy (śmiech).
WM: Pracowaliśmy długo nad tym materiałem i chcieliśmy się tym podzielić.
JP: A przed tym mieliśmy tylko dwie próby.
W odniesieniu do tworzenia albumu, chciałbym Ciebie John zapytać o pracę nad tekstami.
JP: Teksty na płytę powstały właściwie w momencie nagrania, oprócz jednego, dwóch, o których pomyślałem trochę wcześniej. Większość tekstów odzwierciedlała to, co czuliśmy w danej chwili.
MW: A jak wyglądała kwestia komponowania melodii?
Melodie inspirowały teksty i tworzyliśmy to wszystko naraz w procesie bardzo spontanicznym, wszystko tak naprawdę trochę do nas przychodziło, nasze spotkanie za każdym razem uwalniało dużo energii, Była taka pozytywna fascynacja tym, że tak szybko to powstaje, że znamy się zawodowo nie tak długo, a odnosimy wrażenie jakby to była cała wieczność.
Czy w momencie nagrywania ścieżek daliście się jeszcze „ponieść”, wplatając spontanicznie elementy improwizowane?
JP: Zdecydowanie. Właśnie nie poszliśmy do studia z wymyśloną aranżacją. Każdy poznał trochę piosenkę, której niestety nie nagraliśmy, a zamiast niej stworzyliśmy inną. To jest właśnie cały duch tej płyty: spontaniczności, autentyczności, każdej innej „ości” (śmiech).
Nawiązując do samego tytułu płyty – „Philosophia”. Jak można go interpretować?
WM: John zaproponował, żeby to był taki tytuł.
JP: Nasz sposób bycia i życia, to, jacy jesteśmy.
WM: Kiedy John zaproponował tytuł płyty „Philosophia” pomyślałem sobie: „wow, to jest to”. Jakby nie było, nie cierpimy głupoty a kochamy, uwielbiamy mądrość (śmiech). zdajemy sobie sprawę jak ważny jest rozwój. Nikomu nie dajemy gotowego rozwiązania, tylko staramy się inspirować, mówić o tym, żeby każdy szukał swojego.
Odnośnie samej warstwy muzyczno-lirycznej, przywodzi mi na myśl motyw podróży, jak „kino drogi”.
JP: Życie jest drogą.
WM: Nasze czasami jest tą drogą dosłownie (śmiech).
Chciałbym Was zapytać o wrażenia z niedawnego przedpremierowego odsłuchu Waszej płyty zorganizowanego przez Studio U22 podczas Enea Spring Break w Poznaniu. Jak odebraliście wrażenia zebranych osób wiedząc, że do oficjalnej premiery zostało już niewiele czasu i – tak jak powiedzieliście – „jesteście w blokach startowych”?
JP: Osobiście na razie nie spotkałem jakiejś negatywnej opinii, chociaż jeżeli jest – proszę bardzo, każdy ma prawo odbierać i czuć jak chce. Ale na razie wszyscy są bardzo pozytywnie nastawieni, z tego co wiem, i bardzo się z tego cieszę.
WM: Ja z tego spotkania mocno zapamiętałem słowa Piotrka Metza, który rozpoczął od tego, że po wysłuchaniu któryś raz już tej płyty ma takie wrażenie, że w zasadzie moglibyśmy zagrać na każdym festiwalu w tym kraju (śmiech). To było miłe, także czekamy na telefony, hehehe.
Coś w tym chyba jest, bo na albumie, że tak powiem „nie silicie się” na jakieś „fajerwerki”. Słyszalny jest minimalizm, w pozytywnym znaczeniu, dzięki czemu słuchaczom chyba nie umyka to, co sami chcieliście oddać na płycie.
JP: Myślę, że tu świadczy o tym sposób grania, pewności siebie, inteligencji i swobodności. Każdy jest pewny co gra, nie musi się popisywać.
WM: Rock&roll nie potrzebuje dużo więcej. Czterech facetów, prosta forma piosenki, każdy robi to do czego jest stworzony.
Co prawda dopiero macie przed sobą czas koncertów w ramach tej płyty, ale na tę chwilę, które numery najbardziej czujecie podczas gry na żywo, i na które reaguje publika, tak jak choćby podczas wspomnianego koncertu w Trójce?
WM: Ja myślę, że takim naprawdę bardzo dobrym utworem, świetnie sprawdzającym się jednocześnie na płycie, ale też teraz na żywo, jest utwór „Strangers”. To jest naprawdę świetna piosenka.
JP: Ja uważam, że idzie wszystko. Z naszego doświadczenia, nie mieliśmy jeszcze okazji zagrać wszystkiego, ale to, co do tej pory w Trójce, to kurde, wszystko fajnie poszło.
WM: Tak, a też jeszcze wielu atutów nie pokazaliśmy, bo my wcześniej zagraliśmy kilka takich „secret” koncertów i na przykład jednym z takich utworów, co super działał jest otwierający teraz płytę „Broken Heart Sutra”, Był jednym z pierwszych, który powstał, kiedy zaczynaliśmy tę współpracę, Roboczo mówiliśmy na niego wcześniej „Mantra”, bo czuliśmy, że grając go wchodzimy w medytacyjny stan i kontakt z ludźmi, ze sobą. Jest to taki utwór naprawdę wychodzący z trzewi, a jednocześnie pokazujący to, o czym mówisz, że czasami minimalizm jest najlepszy. Mniej, znaczy więcej.
JP: Po prostu jest takie oldschoolowe myślenie, że prowadzisz ludzi, to jest dla mnie jak podróż. Idziesz, to jest jak soundtrack do twojej wyobraźni.
WM: Tak, a najpierw, że tak powiem, wprowadzasz ich na ten peron, na którym stoisz.
JP: Rzeź jest później (śmiech).
Chciałbym Was zapytać o instrumentarium i sprzęt, z którego korzystaliście na potrzeby nagrywania tej płyty oraz to, co będzie Wam towarzyszyło na koncertach.
WM: Powiem trochę tak z perspektywy muzyków, którzy robią to już wiele lat: jak idziesz na polowanie, to nieważne czym ty tam tego bizona będziesz trafiał, masz tylko przynieść skórę i coś do jedzenia (śmiech). Masz być skuteczny. My nie jesteśmy jakimiś wielkiego rodzaju fanami jakichś fikuśnych sprzętów itd. Tak naprawdę dźwięk masz w palcach i to jest najważniejsze (śmiech). Nasze nazywają się Porter, Mazolewski, Piotr „Rubens” Rubik i Tomek „Harry” Wadowski. To nasze instrumenty i sound na tej płycie. Do tego korzystamy z najprostszych systemow: gitara, kabel i wzmacniacz, wszystko oczywiście odpowiednio skonfigurowane. Podczas nagrania użyłem na tej płycie różnych gitar. Głownie Precision Bass z ’72 roku, do tego kable Monstera i wzmacniacz z ’62, lampowy Ampeg 50W z 1969 roku i cztery głośniki Marshalla 15” z lat 80-tych ustawione w takiej formule, powiedzmy, hendrixowskiej. Na tym mogę grać czystym brzmieniem i robić przester grając mocniej bez użycia efektow. Jeden utwór zagrałem na Rickenbackerze, a inny na moim Jazz Bassie z ’74. Mam sentyment do tych starych instrumentów, choć mają one wiele ograniczeń, to przy dłuższej pracy z nimi uczysz się, co mogą ci dać i to coś mniej czasem znaczy właśnie więcej. Gram tam również oczywiście na kontrabasie, to jest elektrobass zrobiony dla mnie z 20 lat temu przez Jacka Kobylskiego, tzw. Nexusa, jeszcze wtedy w Szczecinie, nie wiem gdzie on teraz funkcjonuje, ale serdecznie go pozdrawiam bo ten instrument przetrwał lata i wiele ciekawych tourów i podróży. Ostatni utwór – „Soul Mountain” – gram na Guembri. To jest afrykański instrument ludowy, kupiłem go podczas ostatniej wizyty w Maroko. W Agadirze poznałem wspaniałych muzyków grających muzykę Gnaoua i oni przedstawili mnie lutnikowi, który zrobił ten instrument specjalnie dla mnie, spreparował wszystkie rzeczy, tak jakbym chciał itd. Bardzo prosty instrument, z trzema zaledwie strunami z jelita wielbłądziego, gdzie dwie struny są i tak w tym samym stroju, więc masz tylko jedną strunę G i D w zasadzie, jeśli chodzi o wszelką zabawę harmoniczną. Ale dostarcza bardzo wiele takiego wiatru, przestrzeni.
JP: Ja nie mam żadnego antique oprócz samego siebie. Gram na Gretsch Tennessee Rose, na Martin D28, jeśli chodzi o wzmacniacz używam VOX AC30 jeżeli jest większa scena, na mniejszej używam VOX Night Train, to jest taki świetny, mały kompaktowy wzmacniacz, jeszcze fajnie wygląda. Gram na harmonijce Hohner Blues Band. Na backup mam jeszcze Gibson Les Paul, w przypadku jeśli pęknie struna itp.
WM: John wszystko zaśpiewał do takiego klasycznego Sennheisera. Usiedliśmy, wydawało nam się, że będziemy wyciągać trzy inne mikrofony, ale okazało się, że John tak dobrze z tym brzmi, że tak zostało do końca, a studio Black Kiss naprawdę oferowało nam duże możliwości. Piotrek Rubik używał dużo ciekawych gitar, grał na slide’owych, klasycznie i na Telecasterze, Les Paulu. Ja też dużo utworów na Les Paulu skomponowałem, bo gitara była w ogóle pierwszym instrumentem w moim życiu. Więc przy tej okazji mogłem się wykazać, że lubię ten instrument i to na nim lubię komponować.
MW: Czy do setów koncertowych planujecie może „przeszczepiać” także inny materiał, ze swoich poprzednich projektów?
JP: Osobiście uważam, że nie ma po co mieszać w głowach ludzi, ponieważ to co robimy jest takie bardzo hermetyczne, to jest taki bardzo konkretny klimat. Jeżeli zaczniemy wprowadzać inne rzeczy, to cała ta magia zniknie. To nie jest „the best of”.
WM: Na koncertach podłożymy pod to ogień. Album to zaproszenie na występy
MW: Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Michał Wawrzyniewicz
Zdjęcia: Jacek Poremba