Mound – Bane (2018)
Od dobrych paru lat latem na gdańskiej plaży odbywa się Fląder Festival. To fajna impreza – na sensownie przygotowanych scenach prezentują się lokalni i krajowi reprezentanci wszystkiego, co podpada pod jakąś alternatywę. Wjazd za darmo, jest piwko, jakaś szamka, a jak dodatkowo dopisze pogoda, to już w ogóle miód malina. I na tymże festiwalu w tym roku, na małej scenie, jako ostatnia kapela na całej imprezie, zaprezentował się miejscowy Mound. I teraz uważajcie: przed sceną spora publika, bo wszyscy po całym dniu koncertów w dobrych humorach i rozruszani. Ale publika jest różna, od lewa do prawa, bo i kapele na festiwalu najróżniejsze, od ska, przez indie czy stonery, heavy metale i hard rocki, po jakieś totalnie eksperymentalne odjazdy. Ale że impreza za darmo i generalnie fajna, to pod sceną zbieranina raczej przypadkowych ludzi, którzy po prostu stwierdzili, że fajnie będzie ze znajomkami popić piwko nad morzem, jak coś będzie przygrywało na żywo. I przed tę publiczność, bardzo różnorodną, ale jednak w większości bardzo daleką od publiki przywykłej do muzycznej ekstremy, wjeżdża tych trzech niepozornych gości z Mound z ich mieszanką wszystkiego, czego nigdy nie usłyszycie na juwenaliach ani dniach gminy.
Post metal, black metal, stoner, doom, matra, voodoo, czarna magia, growle, ściany dźwięku, pożoga. I co się dzieje? Ta totalnie niekumająca bazy publiczność, która w dużej mierze nigdy wcześniej się z czymś takim nie zetknęła, nie chce Mound wypuścić ze sceny. Grają łącznie chyba ponad godzinę, bisują ze cztery razy, muszą powtarzać poszczególne numery, bo nie mają aż tyle materiału.
W tamtym momencie, jeśli mnie pamięć nie myli, Mound mieli już zarejestrowany i wypuszczony w wersji cyfrowej materiał zatytułowany „Bane”, który jednak dopiero niedawno pojawił się na CD. Przyjrzyjmy się króciutko. Cztery numery, łącznie trzydzieści trzy minuty materiału. Szata graficzna czarna jak węgiel, muzyka sama nie inaczej. Kiedy po basowym wstępie otwierający album „Devotion” odpala z całą mocą, niebo wali się słuchaczowi na głowy.
Mound są świadomie i bezlitośnie wolni i zwaliści. Kursując od My Dying Bride do post metalu trio, budują dość obszerne i rozbudowane aranżacje, oparte w gruncie rzeczy na prostych patentach, ale jakimś cudem udaje im się nie nudzić. Ten miszmasz to tak naprawdę pomieszanie z poplątaniem, bo jak inaczej połączyć prosty, wręcz prostacki metalowy riff, który wjeżdża w środku „Devotion”, z ultrawolną i ciężką pierwszą częścią utworu, a w drugie jeszcze wrzucić trochę mantrowej psychodelii z okolic Sunnaty? Wszystko to wydaje się dziwne i nie powinno działać, ale Mound tak to ubierają w brzmienie, że z jakiegoś powodu ma to sens. Nic nie wydaje się proste, a tym bardziej prostackie, a wszystko jakimś cudem trafia w jakąś ukrytą depresyjną strunę w moim systemie emocjonalnym. „Disease” krąży wokół podobnego scenariusza – zaczyna się wkręcającą, lżejszą, dojmującą mantrą, wybucha bez ostrzeżenia, gniecie przez pewien czas kości, a potem nagle cichnie i wszystko zaczyna się od nowa. W zderzeniu tych kontrastów tkwi siła Mound. Trio nie szuka w swoich kompozycjach piękna, chce na zmianę jeździć po słuchaczu niczym walec i hipnotyzować go. Nawet „Halls of Extinction”, generalnie chyba najbrutalniejszy numer na płytce, zmieścił bardziej transowy fragment. A najlepsze jest to, że i jedno, i drugie zespołowi wychodzi. Jak już stawiają ścianę dźwięku, to jest ona charakterystyczna, jak zaczynają mesmeryzować, to na tyle, że można spłynąć. „Bane” to grubaśny debiut kapeli, w której tkwi potencjał. Jest to zarówno krążek kreatywny, jak i korzystający ze sprawdzonych rozwiązań, ale jego siła rażenia jest znamienna. A na żywo kosi jeszcze bardziej.
Veal – Perpetual Swansong (2018)
Veal debiutantami nie są – gościli już na łamach „Garażu” ze swoim poprzednim krążkiem „Age of Overload” z 2017 roku. W międzyczasie nieco się w szeregach zespołu pozmieniało – z kwintetu zrobił się kwartet (gitarzysta Łukasz „Dzwon” Cyndzer zmienił nie tylko barwy klubowe, ale i ligę, bo gra obecnie w Acid Drinkers). No i muzyka Veal też lekko ewoluowała, choć daleki jestem od szukania genezy tej ewolucji w zmianie składu.
Na EP-ce „Perpetual Swansong” Veal są po prostu brutalniejsi. O ile na „Age of Overload” sporo było ciekawych riffów, czasami nieco bardziej thrashowych, czasami nieco bardziej melodyjnych, to w nowych numerach zespół wyraźnie zmierza w stronę ciężarowców. Wszystko to sprawia, że grupa jeszcze mocniej umacnia się w okolicach groove metalu czy metalcore. Generalnie grana jest tutaj mocna współczecha – trochę techniki, sporo groove, parę melodyjnych refrenów, ale jednak nacisk na większą brutalność. Myślcie zatem o Veal jako o zespole, który możecie polubić, jeśli kiedyś (albo wciąż) zasłuchiwaliście się God Forbid, Lamb of God czy Darkest Hour.
Veal są dobrzy w tym, co robią, i wydają się w dalszym ciągu robić to świadomie. Skoczniejsze, ostrzejsze riffy zamienili prawdziwymi ciężarowcami. Taki mocarny riff dostajemy zresztą na dzień dobry i w tym już zostajemy. O ile jednak gitara, bas i bębny nie spuszczają z intensywności nawet na moment, to na „Perpetual Swansong” dość regularnie dostajemy bardziej melodyjne momenty, ale odpowiadają za to wokale, które zresztą dość mocno wysunęły się naprzód w porównaniu z „Age of Overload” i jest to akurat zmiana na plus. Waldemar Hajncel w dalszym ciągu przypomina mi w dużej mierze Randy’ego Blythe’a, w podobny sposób akcentuje swoje frazy i urozmaica wokale bawiąc się różnymi wysokościami swoich growli. Potrafi też w miarę dobrze zaśpiewać i nie boi się tego. Wszystko to powoduje, że jego partie zyskały na wadze. Wokalista wysuwa się na pierwszy plan, szczególnie w najciekawszym chyba właśnie ze względu na melodie „The Mountain”, ale tak naprawdę każdy ma na tej płycie swój moment. Sekcja rytmiczna jest wyraźna, a bębny momentami aż zaskakująco żywe (w kilku momentach „Perfect Scam” zastanawiałem się nawet, czemu Bartosz Dudycz nie uprościł nieco swoich partii, by bardziej wytłuścić riff). W połączeniu z przewodzącą wszystkiemu gitarą Macieja Morawskiego, który ma w łapie kawał młotka, daje to naprawdę klasowy efekt. Podczas słuchania może i cofniecie się nieco do złotych lat metalcore’u, ale czy to źle?
Myślę sobie, że „Perpetual Swansong” jest chyba nieco bardziej spójnym materiałem niż „Age of Overload”, która też była krążkiem bardzo dobrym. Być może gdyby „Perpetual Swansong” zawierał więcej numerów, to zrobiłby się przez to nudny, bo mało tutaj miejsca na powietrze, na zestawienie kontrastów, ale w sumie i tak dostajemy trzydzieści minut poprawnie zrobionej i nagranej muzyki. Veal ciekawie ewoluują i jeśli moda na ten fajny, wczesny, nie tak cukierkowy metalcore i groove metal kiedyś wróci, to kwartet może mieć ciepłe i wygodne miejsce w drugiej fali.