Dwa pierwsze utwory to ponad sześć, a trzeci – prawie dziesięć minut muzycznej ilustracji, na którą składają się dźwięki raz ambientowe i elektroniczne, raz post-rockowe, a za chwilę wręcz metalowe. Hipnotyczny śpiew o umiarkowanej, mollowej melodyce przeradzający się niejednokrotnie w krzyk i wrzask przywodzi na myśl klimaty Isis oraz – z krajowego podwórka – Blindead, elektronika nakreśla przestrzeń i naświetla różne odcienie mroku, a nisko strojone gitary przez moment zawieszone w harmonii, za chwilę potężnym rykiem przewalają się przez głośniki, doskonale obrazując dramatyczne wydarzenia opowiadanych przez Coffinfish historii.
Jestem pod wrażeniem nie tyle samej koncepcji, co rewelacyjnego jej zrealizowania poprzez ciekawe kompozycje, bardzo dobrze i płynnie poprowadzone przejścia pomiędzy poszczególnymi ich częściami oraz końcowe brzmienie płyty. Momentami aż dreszcz przechodzi po plecach i odnosi się wrażenie, jakby ziejący czernią ogrom morskiej otchłani znajdował się bezpośrednio pod nami, a świadomość (czy raczej nieświadomość) tego, co się w niej czai, dodatkowo wzmacnia ten efekt.
Mikołaj Służewski