Ta płyta to jedno z najlepszych wydawnictw 2020 roku jeśli chodzi o polski jazz. To, że na razie pozostaje praktycznie niezauważona, pozostawiamy bez komentarza, ale TopGuitar nie zamierza jej zamilczeć na śmierć. Przeciwnie, piszemy o niej i to entuzjastycznie!
Mateusz Puławski to nie debiutant, bo ma już kilka znaczących kolaboracji i projektów na swoim koncie. Ale tym albumem zaskoczył chyba wszystkich. Jak sam twierdzi „Ten album to wielowymiarowa tajemnica. Ten album to metaforyczna podróż z domu, w poszukiwaniu miejsca, w którym można być. Z łodzi na morzu na ląd, przekraczając atmosferę, księżyc, słońce, a potem dalej w kosmos.” Dodaje jeszcze tajemniczo: „Jaki jest sekret czapli? Zawsze wracają. Czy tym razem czaple wrócą?”
Każdy może sobie po swojemu zinterpretować te słowa, ale muzykę na płycie „13th Heron” interpretujemy raczej jednoznacznie, bo jej walory słychać bardzo wyraźnie i można je bez problemu wskazać.

The 13th Heron
Oczywiście po pierwszym przesłuchaniu największe brawa wyrywają się dla YenTing Lo, która genialnie wpisała się w pomysł Mateusza, ale też odważnie współtworzy tę muzyczną materię swoim unikalnym głosem.
Jej liryczny timbre, sposób budowania frazy, panowanie nad melodią na dowolnej wysokości dźwiękach, aksamitna emisja, aranże chórków (może zbyt „warszawskojesienne”, ale za to subtelne), wszystko to sumuje się w unikalnym, ultra poetyckim stylu wokalistki. Trudno uwolnić się od wrażenia, że jej emocjonalnym natchnieniem (pisałem już o tm kilkukrotnie) są dwie wielkie artystki – Joni Mitchell i Esperanza Spalding.

Mateusz Pulawski 2020 (fot. Ger van Aalderen)
Oczywiście YenTing Lo to tylko połowa sukcesu tej płyty, bo to, co na gitarze wyprawia Mateusz Puławski także zasługuje na osobny akapit. Delikatność zagrywek, lekkość wariacji, czystość brzmienia (w sensie jego definicji), feeling dynamiki i swoisty swing czyli puls ciągle obecny w jego grze. Oto czym zostałem oczarowany.
Poza tym improwizacje Mateusza świetnie nawiązują do elementów muzyki, do jej pulsu, harmonii i tudzież samego aranżu kompozycji. Luzuje także czasami wodze fantazji i uwalnia cały swój potencjał jako gitarzysta elektryczny, co słychać choćby w imponującej solówce w kawałku „Number 13”.
Ta płyta (no może pomijając odjechany „Odyssey”) to jazz najwyższej próby i choć bardzo kameralny, to moim zdaniem wymagający i światowo awangardowy.