Peavey Max 115
Pierwszą chlubą tych nowych tranzystorowych peaveyów jest opatentowana technologia w postaci układu przedwzmacniacza o nazwie Transtube. Jak to się ładnie określa po angielsku, zapewnia ona „gain boost”, czyli po prostu wzrost głośności. Nie byle jaki jednak, bo stanowi jednocześnie udaną emulację lampowego stopnia mocy, z wszystkimi jego pozytywami: inny skład i proporcje harmonicznych, inny charakter granych nut na dużych poziomach głośności (m.in. brak tu super precyzyjnego i bezdusznego ataku), inny sound przesteru, który kocha każdy, kto choć raz naciął się na jego cyfrową sztuczność. Bardziej poetycko można to ująć tak: w naszym combo mamy fabrycznie zaimplementowaną duszę i grając, trudno tego nie wyczuć, chyba, że się ma przytkane uszy… Hartley Peavey, podobnie jak inny amerykański czarodziej brzmienia, Andrew Barta, stworzył nową jakość. Już w latach osiemdziesiątych w serii gitarowych headów Bandit zastosowano Transtube i wydaje mi się, że od tamtej pory nie miała ona większych wpadek.
Drugim patentem pana Hartleya, jeszcze z lat siedemdziesiątych, jest DDT (distortion detection technique), co oznacza elektroniczny obwód na kształt kompresora, ale poddanego specyficznym modyfikacjom. Reaguje on bowiem dopiero wówczas, kiedy zaczynają się pierwsze oznaki przesterowania, kiedy pierwsze szczyty fal już mają być ścięte – wówczas uaktywnia się układ, który temu zapobiega. Dzięki temu inteligentnemu rozwiązaniu zyskujemy po pierwsze: bezpieczeństwo całego urządzenia, ponieważ nie sposób go uszkodzić, przesadzając z głośnością czy gainem, po drugie: nie ma szans na niekontrolowany przester, który wynikałby nie z naszych chęci, ale z przeholowania z głośnością.