„Zmiany, zmiany, zmiany” – powiedział, grany przez Stanisława Tyma, Gugała w filmie Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi. Otóż dostałem awans, przynajmniej tak to rozumiem. Redaktor naczelny poinformował mnie, że cykl moich felietonów od następnego numeru będzie się ukazywał w bratnim miesięczniku „Muzyk”. Mam nadzieję, że nie stracę wiernych czytelników i choć część przeprowadzi się wraz ze mną.
Z tej okazji małe resume. Moje felietony ukazywały się w „TopGuitar” od 2012 roku i było ich ponad pięćdziesiąt. Początkowo ukazywały się nieregularnie, później już co miesiąc Starałem się w nich przede wszystkim popularyzować muzykę, bez specjalnych preferencji stylistycznych. Zapewne nie uniknąłem jazzowego „obciążenia”, ale cóż – jazz to nieuleczalna choroba… Opisywałem aktualności, traktowałem również o prawdach „ponadczasowych i uniwersalnych”. Pilnowałem się i mam nadzieję, że uniknąłem megalomanii i wieszczenia. W subiektywny sposób dawałem wyraz swoim troskom, obawom, czasem też wściekłości. Choć to w naszej kochanej ojczyźnie w zasadzie niemożliwe, to poza nielicznymi wyjątkami unikałem polityki – by nie zaniżać poziomu dyskusji. Mam nadzieję, że moje przemyślenia komuś na coś się przydały. Może czasem wywołały uśmiech, czasem skłoniły do refleksji. Ot, taki głos w dyskusji.
Jako że nie jest to zakończenie mojej pisaniny, a jedynie zapowiedź przeprowadzki, nie chcę gubić wątku i tracić ciągłości narracji. I tak miałem o tym pisać. Poza tym nie wiadomo, jak będzie na nowym miejscu, aby sprawa się nie przedawniła, piszę już.
Kilkakrotnie wyrażałem swą troskę o nasze muzyczne młode pokolenie. Pisałem, że niektórzy mają świetny start, że studiują, kształcą się. Grają i śpiewają świetne egzaminy. Jednak co dalej? Po latach obserwacji widzę, że bardzo często recital dyplomowy jest niestety szczytowym punktem w ich artystycznej karierze… Niestety w wielu, bardzo wielu przypadkach, pomimo potencjalnych możliwości, nie starcza pomysłu i sił, żeby pójść dalej. Żeby wziąć (nie: wziąść… [sic!] haha!) sprawy w swoje ręce. Założyć jakiś zespół. Występować gdziekolwiek, w klubach, pubach, barach i knajpkach. Śpiewać i grać. Doskonalić warsztat, zdobywać doświadczenie i obycie sceniczne. Jeśli się tego nie robi, to po co to wszystko? Po co lata nauki? Ćwiczenie? Chodzenie często do dwóch szkół? Gdzie się podziewa miłość i pasja do muzyki? Naprawdę leży mi to na sercu i żałuję, kiedy widzę, gdy zdolni ludzie, z talentem i możliwościami kończą studia i lądują jako nauczyciele lub instruktorzy w prowincjonalnych szkółkach i domach kultury. Nie, nie, proszę nie myśleć, że mam coś przeciwko takim placówkom. Wręcz przeciwnie. Mało tego – wiadomo, że kształcimy również po to, żeby nasi absolwenci i tam byli! Ale ci najlepsi nie powinni na tym poprzestawać. A tak bywa… Szkoda… Dosłownie pojedyncze, odosobnione przypadki próbują robić coś dalej.
Władysław Rejmont, na ten przykład, w młodości, od dwudziestego pierwszego roku życia przez pięć lat pracował na kolei, a wiadomo jak skończył… No? Takie porównanie par excellence!
Ale, jak się okazuje, nie wszyscy „nic nie robią”. Opiszę moje niedawne doświadczenie. Po kolei. Parę miesięcy temu dobiegły mnie słuchy, że na „moim” wydziale powstał zespół. B6 się nazwali, od tej witaminy, co to jest odpowiedzialna za stężenie dopaminy i serotoniny. Substancje te zwane są potocznie hormonami szczęścia. A nazwa stąd, że wokalistka jest magistrem farmacji, u nas studiuje drugi kierunek. I to B6 zaczęło jeździć po konkursach i je wygrywać. Słowem – jak trzeba.
Kilka tygodni przed świętami zapytali mnie, czy nie nagrałbym z nimi kolędy i nie chodziło bynajmniej o moje śpiewanie… Okazało się, że towarzystwo podchodzi do sprawy poważnie. Mają sprzęt – cyfrowy mikser Behringer X Air XR 18, z niego po USB interfejsowe wyjście na komputer z Cuebasem. Do tego mikrofony i okablowanie. Rejestracja wizji na trzy kamery (aparaty). I nagraliśmy. Potem to zmiksowali, zmasterowali i zmontowali film.
Cały czas pamiętałem, żeby się nie wtrącać. Trzeba samemu przejść ten szlak bojowy. To jest dopiero komplet wykształcenia. Szkoła czy studia dają dużo, ale musi być jeszcze wewnętrzny imperatyw rozwijania osobowości. Bez tego ani rusz. Nic nie przyjdzie z zewnątrz. Trzeba wiedzieć, czego się chce. Niebo się nie rozstąpi i spłynie, no, nie wiem co… Niech będzie, że kontrakt na płytę z Hancockiem i że gościnnie zaśpiewa Stevie Wonder… I dobrze, bo to trzeba samemu sobie siekiereczką wyrąbać. Dopiero wtedy smakuje. Wiadomo, nie wszystko od razu się udaje i jest profesjonalne. Najważniejsze, że robią to sami i bardzo chcą. Poza występami i pierwszymi, nawet takimi domowymi nagraniami chodzą na wywiady po radiach i telewizjach. Pilnują interesu. A przede wszystkim robią coś dla siebie.
Jeszcze napiszę kto to taki, ucieszą się. B6 to: Martyna Sabak – voc, Arek Borzęcki – p, b, Kuba Stasikowski – g, i Piotr Karczewski – dr. W nagraniu wzięła jeszcze udział Katarzyna Motyka. Wszyscy poza Kubą, który już skończył, są na trzecim roku kierunku jazzu i muzyki estradowej na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie.
Spędziłem z nimi piękny czas. Serce mi rosło, gdy na nich patrzyłem. Jak sobie pomagają, jak się wygłupiają i jak się przyjaźnią. Dla takich chwil warto być „profesorem”. Lubię młodzież.
A, jeszcze bym zapomniał! Ten utwór, ta kolęda, nazywa się Smak świąt (sł. M. Sabak, muz. M. Sabak, A. Borzęcki), jest w sieci.
To tyle. Od następnego felietonu będę mówił prawdę w „Muzyku”. Także zapraszam tam. W „TopGuitar” było mi dobrze, ale cóż – „zmiany, zmiany, zmiany”. Dziękuję, pozdrawiam i wszystkiego najlepszego.
Mariusz Bogdanowicz