Rozmawiał: Piotr Nowicki
Zdjęcia: Materiały promocyjne
Stuarta Hamma znamy głównie jako nadwornego basistę Joe Satrianiego, z którym współpracował od samego początku kariery gitarzysty, nagrał z nim wiele albumów i zagrał kilkanaście tras. Pamiętamy go także z pierwszych płyt Steve’a Vaia oraz rozmaitych gitarowych projektów powoływanych do życia przez Marka Varneya, w tym z błyskotliwego tria, jakie stworzył z Frankiem Gambale i Steve’em Smithem.
W cieniu tych dokonań plasują się albumy solowe tego wszechstronnego basisty, który przez lata zmagał się z etykietką rockowego wirtuoza. Zarzucano mu zbytnie koncentrowanie się na solowych popisach. Albumy Stu zawierają solidną muzę o różnych odcieniach, zawsze okraszoną popisami znakomitych gitarzystów: Joe Satrianiego, Allana Holdswortha, Buzza Feitena, Erica Johnsona.
Stu jest także autorem wielu materiałów instruktażowych oraz pomysłodawcą trasy Bx3, podczas której, podobnie jak w przypadku G3, występowało na scenie trzech gigantów basu (prócz Stu byli to Billy Sheehan i Jeff Berlin).
Płyta „Just Outside of Normal”, która ukazała się pod koniec zeszłego roku, to piąty studyjny album artysty, pierwszy od dziesięciu lat i zarazem świetna okazja, by zadać mu kilka pytań dotyczących jego kariery.
Piotr Nowicki, TG: Rozmawiamy chwilę po Twoim powrocie z Rosji, gdzie zagrałeś krótką trasę z Gregiem Howe’em i Dennisem Chambersem. Co to za projekt? Coś podobnego do ich wspólnego grania z Tetsuo Sakurai?
Stuart Hamm: Nie, to coś innego, jak myślę. To, o czym wspominasz, to był projekt Tetsuo, a to była trasa Grega.
Zagraliśmy jeden z utworów z mojej płyty „Just Outside of Normal”, był to „Going to California”, ale reszta numerów była Grega. Było fantastycznie, bo z pewnych względów nigdy z Gregiem nie występowaliśmy razem. Znaliśmy się i należymy do tego samego kręgu muzyków, ale prócz sporadycznych występów na płytach u Marka Varneya nie graliśmy razem. Nie występowałem także z Dennisem i dla mnie granie z nim co wieczór było niesamowitą jazdą! Byłem także bardzo pod wrażeniem gry Grega, bo przez lata, jak wiesz, występowałem z wieloma najlepszymi shredderami, a Greg gra bardzo melodyjnie, nie chodzi mu tylko o gimnastykę czy popisy.
To była bardzo muzyczna trasa, pełna wyzwań, wymagająca, a członkowie zespołu słuchali się wzajemnie i ufali sobie. Było to naprawdę wspaniałe doświadczenie.
Świetnie to słyszeć. Czy ta współpraca z Gregiem Howe’em będzie kontynuowana?
Mam nadzieję. Zagramy wkrótce kilka koncertów we Włoszech z Dennisem Chambersem, potem jesienią kilka koncertów w Argentynie z Gianluca Palmierim, rozmawiamy także o innych projektach.
Greg ma nową płytę, praktycznie już ukończoną, więc nie oczekuję, że pojawię się na niej jako gość, ale z pewnością zrobimy coś razem w niedalekiej przyszłości.
„Just Outside of Normal” to twój pierwszy długogrający krążek od dziesięciu lat. Skąd taka przerwa?
Cóż, po prostu byłem zajęty. Wiele podróżowałem i pracowałem nad albumami z innymi wykonawcami. Zamierzałem wydać tę płytę w 2008 roku i na dość późnym etapie pracy zadzwonił do mnie Joe Satriani, zapraszając do swojego zespołu na trasę promującą płytę „Professor Satchafunkilus… ”, co przesunęło pracę nad moją płytą o rok. Ten czas wyszedł mi na dobre, bo przemyślałem, co chcę na niej zawrzeć, jak powinna zabrzmieć. Jestem szczególnie zadowolony z kompozycyjnej strony tej płyty. Myślę, że jest ona najlepszą z dotychczasowych.
Nie jest niespodzianką, że wśród zaproszonych gitarzystów znalazł się Joe Satriani, z którym współpracujesz od wielu lat. Jak właściwie się poznaliście?
Poznałem go przez Steve’a Vaia, którego spotkałem w 1978 roku, gdy oboje byliśmy świeżakami w Berklee College of Music. Grałem na jego taśmach demo, które realizował, gdy chciał dostać się do zespołu Franka Zappy, a skończyło się to moją przeprowadzką do Los Angeles, by nagrywać płyty „Flex-Able”, a potem „Passion & Warfare”. Spotkałem wtedy ludzi z Relativity Records, którzy wydawali „Flex-Able” i oni zgodzili się także wydać mój album „Radio Free Albemuth”. Szybko skończyły mi się pieniądze na tę płytę; zagrał na niej m.in. Allan Holdsworth, ale miałem jeszcze kilka utworów, do których potrzebowałem gitarzysty, a nie miałem już budżetu. Rozmawiałem więc z nimi, przede wszystkim z Cliffem Cultrerim, który podpisywał kontrakty ze Steve’em i Joe. Powiedziałem mu, że nie wiem, co robić, a on odparł mi na to, że właśnie podpisali kontrakt z nowym gitarzystą i co myślę o tym, żeby on zagrał na mojej płycie, a ja w zamian zagram dla nich kilka koncertów. Poleciałem więc do San Francisco, gdzie Joe miksował płytę „Surfing With The Alien” i nagrał gitarę w utworach „Flow My Tears” i „Sexually Active” na mojej pierwszej płycie. Zagraliśmy kilka koncertów razem, a potem zaczęliśmy grać razem już na stałe.
W jaki sposób zarejestrowałeś utwory na swojej najnowszej płycie? Czy były to nakładki przesłane przez internet, czy Joe pojawił się w studiu, by zagrać z wami?
Większość płyty została nagrana live, ale jego wkład polegał na tym, że wysłałem mu taśmę, a on dograł partie gitary w swoim studiu. Oczywiście przeprowadziłem z nim kilka rozmów na temat tego, jak dany utwór powinien brzmieć i co chciałbym, żeby zagrał. To zabawne, bo utwór „The Obligatory Boogie” napisałem z myślą właśnie o nim i zabrzmiał w nim świetnie. Natomiast utwór „Windsor Mews”, w którym także zagrał, napisałem z myślą o innym gitarzyście, nie był on jednak w stanie zagrać na mojej płycie.
Wysłałem ten utwór do Joe z zapytaniem, czy mógłby zarekomendować kogoś do zagrania tej kompozycji. On wsłuchał się w utwór i zadeklarował, że w nim zagra. Jego interpretacja bardzo mi się spodobała, bo jest tak różna od tego, co napisałem i w jaki sposób słyszałem ten utwór w myślach. Byłem zszokowany po przesłuchaniu – to było fajne, bo gdy robisz płytę, wynajmujesz innych ludzi po to, aby w sposób indywidualny podeszli do twojej muzyki. Byłem bardzo zadowolony, że poszedł w tym utworze w zupełnie innym kierunku.
A o kim myślałeś pisząc ten kawałek?
Napisałem to dla Briana Maya. Gdy wsłuchasz się w ten utwór, to zauważysz może, że wymaga on kilku prostych, majestatycznych, pięknych nut. Zanim usłyszałem wersję Joe, nie mógłbym sobie wyobrazić, że ktoś może zagrać w nim tyle dźwięków. Na początku byłem zdziwiony, ale taka jest właśnie płyta: uchwycenie momentu w czasie. To nie jest ćwiczenie, w którym każdy stara się nie popełnić błędu. Udało się zarejestrować świetną partię Joe i utwór stał się zupełnie inny.
Jak napisałeś ten utwór? Zacząłeś od różnych patentów z kombinacjami akordów?
Ciągle piszę jakieś utwory, zmiany akordów, układam zagrywki, a ten utwór ma riff oparty na technice slide przy graniu flażoletów i wydobywaniu alikwotów. Nie było to dalekie od ćwiczenia, przygotowywania piosenki, aż do momentu, gdy okaże się, że coś z tego wyszło.
Tak jak napisałem w książeczce do płyty, byłem wtedy z Wielkiej Brytanii, siedziałem w słoneczne popołudnie na trawniku przed jednym z pubów i wszystkie elementy złożyły się w całość: melodia i podkład. W momencie, gdy zrozumiałem, o co mi chodzi w tym utworze, łatwiej było go napisać dalej i ukończyć. Wprawka i rytm stały się piosenką – jak to w życiu.
„Going to California” – kompozycja Page’a i Planta – zawiera bardzo ładne solo na slide zagrane przez Marka McGee, który przypomina mi stylem Michaela Lee Firkinsa. Czy sugerowałeś mu, jak ma zagrać tę partię?
Znam Michaela bardzo dobrze, graliśmy ostatnio razem w Rumunii. Podoba mi się ten fragment utworu i mam szczęście, że udało mi się zgromadzić na płycie tak różnych muzyków. Pamiętam, jak miksowaliśmy ten utwór, a ja nie byłem zdecydowany, kto miałby zagrać w nim solo. I nagle pomyślałem, by zagrał to Mark, z którym wielokrotnie występowałem. Gdy pojawił się w studiu, dałem mu parę wskazówek; skończyło się na tym, że zagrał bardziej w skali lidyjskiej. Jest to również moja ulubiona skala, więc tą solówką wpasował się dokładnie w harmonię utworu. Gdy tylko jego nazwisko pojawiło się w kontekście tego utworu, wiedziałem, że zagra bardzo melodyjnie, bo jest fantastycznym muzykiem. Podoba mi się także partia bębnów Alana Hertza, który naagrał ją w jednym podejściu.
Pewnie tego nie wiesz, ale „The Clarinet Polka”, którą zarejestrowałeś, to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów średniego pokolenia w naszym kraju, bo przez lata był sygnałem audycji „Lato z Radiem” nadawanej przez państwową rozgłośnię. Nie podejrzewam, by inspiracja do zagrania tego utworu przez ciebie wyszła z Polski, ale opowiedz nam, jak na niego wpadłeś?
Ooo! Niechaj zatem tego lata zaczną grać moją wersję – dostanę trochę kasy z BMI Publishing! [śmiech] To kontynuacja takiego skeczu, który umieściłem na mojej pierwszej płycie, nazywał się „Country Music”. Zawsze chcę w swoich płytach przemycić coś humorystycznego, by cały czas nie było zbyt poważnie i by ludzie to zrozumieli. Na pierwszej płycie był taki moment, gdy gram poważną muzykę fusion, której nikt nie chce słuchać, i ktoś krzyczy – „Zagraj country!”. Teraz pod koniec ktoś krzyczy – „Zagraj polkę!”. Przez dwadzieścia ostatnich lat zawsze ktoś tam krzyczał „Zagraj polkę!”, więc zdecydowałem się ją nagrać.
Jestem pracującym muzykiem, więc gram też czasem proste utwory, na przykład występując na plaży – muszę po prostu z czegoś wyżyć. Grałem gdzieś do kotleta i spotkałem klarnecistę, który zaczął grać „Clarinet Polkę” i zdałem sobie sprawę, że tonacja idealnie pasuje do tego, by zagrać ten numer na basie. To był jeden z tych momentów inspiracji, gdy wszystko przychodzi jednocześnie.
Moja córka ma bardzo piękną nauczycielkę gry na fortepianie, która również gra na akordeonie, i to właśnie ona zagrała w tym utworze.
Czy prócz tej polki znasz i wykonujesz również inne utwory ludowe z różnych krajów?
Tak, staram się. Mam nadzieję, że jestem uważany za inteligentnego kolesia, wiele czytam, a zawsze, gdy podróżuję, staram się nauczyć podstawowych słów w języku, którym mówią mieszkańcy kraju, który odwiedzam. Staram się też nauczyć jakiejś lokalnej piosenki, którą wplatam w solówkę. W przypadku polki przeprowadziłem mały research, ściągnąłem jakieś piętnaście wersji tego utworu, by przesłuchać, jak zagrane są tam wszelkie ozdobniki, by zaadaptować je do mojego wykonania. Bardzo mi się to podobało.
Twój brat wykonuje muzykę wschodnią i zagrał partię na dotarze w utworze tytułowym. Jak Ci się z nim współpracowało? To pierwszy raz, gdy zagraliście razem na płycie?
Nie, w ostatnim utworze na płycie „The Urge” zsamplowałem partię mojego młodszego brata Chrisa, a Bruce zagrał na sarodzie. Utwór „Just Outside of Normal” jest o czasach, gdy moja matka dorastała w małym miasteczku obok miasta Normal w Illinois. Zrobiła zdjęcie starej farmy, którą widać na okładce, a utwór uosabia klimat środka Stanów; to także trochę wspomnień z mojego dzieciństwa.
Prócz tego, że słychać na nim mojego brata, środkowa część, melodia i solo grane są na basie piccolo. Mój brat gra na dotarze, który jest takim piccolo sarodem. To zabawne, bo zdaje się, że gdy ludzie pierwszy raz słyszą to solo, wydaje im się, że to jest zagrane na banjo. W pewnym momencie okazuje się, że to jest bezprogowe banjo, i wtedy dziwią się – co to do cholery jest? Świetnie jest mieć partię brata na płycie, bo jest wspaniałym muzykiem i nauczycielem.
Pochodzisz z bardzo muzykalnej rodziny. Myślisz, że mając takie korzenie mógłbyś wybrać inną drogę?
Moja córka najwyraźniej nie myśli o tym, by mieć coś wspólnego z muzyką, prócz słuchania Lady Gagi. Próbuję ją przekupić słodyczami, by jednak siadała do lekcji gry na fortepianie.
W moim przypadku było tak, że zawsze byłem pod wpływem muzyki i nikt nie musiał mnie nigdy przymuszać – po prostu sam z siebie się nią interesowałem. Mój brat jest ode mnie starszy o sześć lat, ale nigdy nie graliśmy razem, nie tworzyliśmy wspólnie zespołów. Od małego słuchałem klasyki, później Mahavishnu. Mój ojciec był kolegą Johna Cage’a, więc słuchałem także muzyki eksperymentalnej, śpiewałem w chórze. Wokół mnie było wiele różnych rodzajów muzyki i raczej wsparcie niż przymuszanie do uprawiania muzyki.
Wspomniałeś o znajomości ojca z Johnem Cage’em – czy w związku z tym lubisz muzykę współczesną, interesujesz się nią?
Oczywiście! Jestem wielkim fanem Alfreda Schnittke, który był kompozytorem muzyki współczesnej. Lubię część muzyki XX wieku, każdy ma na ten temat własną opinię; lubię trochę Steve’a Reicha, nie jestem wielkim fanem Philippa Glassa, a moim ostatnim odkryciem – i naprawdę nie wiem, dlaczego nie znałem go wcześniej – jest Arvo Pärt. To fenomenalny estoński kompozytor, taki post-Schnittke. Jest wspaniały.
Myślę przy tym, że bardzo trudno jest pisać obecnie coś, co nazywają muzyką klasyczną. Niektórzy próbują szokować ja osobiście bardzo lubię atonalność.
Nie wiem, jaka jest przyszłość tej muzyki, ale z pewnością będę miał zawsze uszy otwarte, by sprostać wyzwaniom. Jestem też wciąż wielkim fanem Glenna Goulda. Miewałem ciężkie okresy, gdy nie słuchałem niczego poza nim grającym Bacha i to mnie naprawdę ruszało. Dla mnie – mimo perfekcjonizmu technicznego – jest wciąż gościem, który potrafi pokazywać muzykę jako pełną emocji i ducha.
Jak pracowałeś nad utworem „Uniformitarianism”? Trochę przypomina mi to, co zagrałeś na „Flow My Tears”.
Zbudowałem go, opierając się na podobnym nastroju. Ponownie eksperymentowałem ze slide’em i alikwotami. W tym utworze uderzam B i przesuwam na E, F-dur, a kombinacja harmonicznych i slide’u tworzy inne akordy. Pomysł na ten utwór tworzył się wolno. Sformułowanie „uniformitarianizm” wiąże się właśnie z procesami ewolucyjnymi (ewolucja przebiega bardzo wolno – w przeciwieństwie do katastrofizmu, który zakłada raptowne zmiany). Ten utwór ewoluował stopniowo, od jednej linii basu przez kolejne, dodawanie melodii, potem uzupełnienie basówką progową tych harmonicznych – i tak to wzrastało, wzrastało, wzrastało, aż powstał taki chór basowy, do którego Frank Gambale zagrał przepiękne solo.
W utworze „Lucidity” pojawił się zaskakujący gość – Robert Fripp. Myślę, że mogliśmy oczekiwać na tej płycie wielu gitarzystów, ale obecność Roberta Frippa dla niejednego fana jest chyba zaskoczeniem. Jak się do niego zbliżyłeś, jest przecież specyficzną postacią?
Byłem na trasie z Joe Satrianim i wiedzieliśmy, że Robert Fripp będzie otwierał koncerty na trasie G3. Miał zamiar przyjść i się z nami spotkać. Byliśmy wszyscy bardzo nerwowi, bo nie wiedzieliśmy, jak mamy z nim rozmawiać. Umówiliśmy, że będziemy zabawni i będziemy go nazywać Bobby. Miałem okazję wystąpić z nim na żywo podczas Frippertronic i zostaliśmy kumplami. Przysłał mi soundscape, który mogłem użyć na płycie, otrzymałem wszystkie jego elementy – loop, akordy – miałem więc wszystko, by uhonorować jednego z moich ulubionych autorów. Złożyłem utwór, a Robert na nim zagrał. To niesamowite, jak ułożył to wszystko w harmonii. Myślę, że to faktycznie taki niespodziewany, zaskakujący element tej płyty. Jesteśmy wciąż kumplami, mogę wysłać do niego e-mail i otrzymać odpowiedź z humorystycznym, charakterystycznym dla niego komentarzem. Graliśmy razem, mogłem zrobić z nim muzykę – to wielki zaszczyt.
Powiedziałeś kiedyś, że każdy utwór powinien opowiadać jakąś historię. Czy któryś z tych utworów powstał pod wpływem jakiegoś dramatycznego lub choćby bardzo ważnego momentu w Twoim życiu?
To dobre pytanie. Są tak odmienne, ale jestem bardzo zadowolony z tego, w jaki sposób wyszedł utwór „Going to California”.
Gdy gram go na żywo, jest zazwyczaj wolniejszy, a w studiu dołożyłem starań, by nagrać go w innym tempie niż zazwyczaj. Przed nagraniem nie wykonywałem tej piosenki przez jakiś czas, by w studiu mieć do niej świeże podejście.
Ten utwór jest dla mnie ważny, bo lubię wyjeżdżać i podróżować, ale gdy tak się dzieje, bardzo tęsknię za moim domem w San Francisco. Gdy jestem w podróży i gram ten utwór, to przenosi on mnie do domu, do mojej żony, dzieci i moich kotów.
Funk, rock, fusion i klasyka – który z tych gatunków jest najbliższy Twemu sercu?
Powiedziałbym, że chciałbym kontynuować swoją karierę, by każdy z nich był mi bliski. Lubię grać zróżnicowane rzeczy, lubię grać solo na basie, lubię grać straight ahead jazz, lubię grać dobre disco, gdy jest to tylko osiem nut i cały mokry podskakuję na scenie. Chciałbym zawsze wykonywać miks tych wszystkich gatunków.
Na tym albumie nie ma tak wiele wymiatania w stylu fusion, jakie prezentowałeś chociażby na pierwszych płytach. Czy uważasz, że teraz dojrzałeś i czas na inną, poważniejszą muzykę?
Poważniejszą? Mam nadzieję, że ciągle dojrzewam jako muzyk i kompozytor. Powiem też, że wcześniej, gdy grałem ze Steve’em i Joe, widziałem, jak dużo krążków oni sprzedają. Myślałem wtedy, że może powinienem nagrać album w takim klimacie i również mógłbym sprzedać dużo płyt. Przy okazji tworzenia najnowszej płyty nawet o tym nie pomyślałem. Może pierwszy utwór „The Obligatory Boogie” jest faktycznie tym, czego ludzie oczekiwaliby po mojej płycie, ale w tym momencie sposób, w jaki zmienił się biznes muzyczny, jak internet zmienił podejście do muzyki – kupowanie płyt przez internet i ich kopiowanie – zdaję sobie sprawę z iluzji i tego, że nie sprzedam tyle płyt co Lady Gaga. Moje założenia są stricte artystyczne i muzykę napisałem taką, jaką naprawdę chciałem. Poza tym grałem już tak dużo głośnej, gitarowej muzyki, że doszedłem do takiego momentu, że chciałem zrobić coś odmiennego, coś innego po prostu. Tak to czułem. Być może moja następna płyta będzie pełna ostrego grania i supergalopów z bębniarzem. Kto wie?
Przed trzema laty wydałeś album koncertowy będący swoistym „Greatest Hits”. Ukazał się dość późno, biorąc pod uwagę twoją długoletnią karierę – dlaczego?
Nie wiem, może dlatego, żeby było inaczej i by ludzie trochę poczekali? Nazywa się Live Stu × 2, ponieważ to kombinacja dwóch różnych zespołów i dwóch różnych tras koncertowych.
Pierwsze siedem utworów zarejestrowałem podczas Bx3 tour w Filadelfii z moją sekcją: Jude Gold (gitara) i John Mader (perkusja) i nakładkami keyboardów w niektórych utworach. Ostatnie trzy utwory to taki mój akustyczny skład, z saksofonem, klawiszami i perkusją. Dużo cichszy w porównaniu z innymi, głównie rockowymi składami, w których grałem. Na tym albumie pokazałem stare i nowe utwory na różne sposoby.
Czytałem, że twój image wirtuoza basu sprawiał ci swego czasu wiele kłopotów, bo ludzie bali się, że będziesz po prostu grał za dużo w studiu i na koncertach…
To taka dziwna rzecz, która przydarza się, gdy jesteś trochę przeceniany. Na wczesnym etapie kariery stworzyłem wokół siebie taką aurę: Stu Hamm i jego tapping, slapping itd., by rozwinąć swoją solową karierę. Umiałem czytać nuty, śpiewać, grać na fretlessie i grać w różnych stylach muzycznych. Ale ludzie znali mnie głównie przez tapping, slapping i inne nonsensy. Dochodziło więc do sytuacji, że nawet nie byłem zapraszany na przesłuchanie, bo ludzie mieli jakieś uprzedzenia, lub – gdy nie przedstawiałem się – ludzie mówili mi: „Ooo, jesteś świetnym basistą” i odkrycie, że ja to ja, było dla nich niespodzianką. Co roku na NAMM wraz z Dannym Gottliebem tworzymy sekcję dla gitarzystów grających straight ahead, country, blues i to jest świetne. Wszechstronność to jest to, nad czym powinni pracować wszyscy basiści.
Jesteś również takim gościem, który przyciąga do współpracy najlepszych gitarzystów – wspomniałeś o Vaiu, Satrianim, Gambale, ostatnio współpracujesz ze świetnym Jude Goldem. To zawsze znakomici gitarzyści, którzy grają na twoich płytach bardzo dobre solówki. Czy w jakiś sposób próbujesz ich zainspirować, co i jak mają zagrać, czy zostawiasz im wolną rękę? Drugie pytanie to: gdybyś miał ich porównać, to co wnieśli w twoją muzykę i czego się od nich nauczyłeś jako muzyków?
Nie da się porównać ze sobą różnych gitarzystów. Każdy z nich ma swoje mocne strony i różne słabości. Grają w różnych stylach i trudno jest porównać ze sobą ich frazy. Mam to szczęście, że znam wielu świetnych muzyków.
Gdy komponuję utwory, to często piszę je, mając na myśli konkretnego artystę, który może dodać coś do kompozycji. Gdy pisałem „Obligatory Boogie”, wiedziałem, że jest w nim sekcja, w której świetnie zabrzmi Joe Satriani; gdy pisałem „Uniformitarianism”, wiedziałem, że Gambale będzie idealnym gościem do zagrania w nim; Marc Gee będzie za to pasował do „Going Down to California”. Jude był moim gitarzystą podczas Bx3, więc wiedziałem dokładnie, co potrafi zagrać. Jestem dość wyczulony i surowy, wobec tego, jak ma być grana moja melodia i to chyba najbardziej frustrująca rzecz dla gitarzystów. Chcę bowiem, by frazy melodii były zagrane dokładnie tak, jak sobie wymyśliłem. Jeśli chodzi o solówki, wolę, by czuli się swobodnie, by włożyli swoją całą osobowość w ten element utworu, bo być może słyszą go tak, jak ja nie słyszę. Dlatego ich wynajmuję.
Na albumie „Outbound” wiele partii prowadzących zagrałem sam na basie piccolo. Mogłem tak zrobić i tym razem, ale dokładnie wiedziałem, jak zabrzmiałyby moje solówki – wolałem usłyszeć, jak zabrzmią inni.
Zaskoczył mnie Stanton Moore, który zagrał w „Big Roller”. Miałem w głowie ten utwór jako swingujący rytm z hi-hatem, a on zrobił swoją wersję z tym nowoorleańskim sposobem grania. Gdy tego posłuchałem, nie było to dokładnie to, co napisałem, ale było tak dobre, że musiałem użyć jego partii. Tego właśnie uczę się od innych – piszę utwory z pewnym zamysłem, ale zostawiam trochę wolnego w miejscu, gdzie wiem, że np. Steve Smith wpadłby na lepszy pomysł od tego, co sam stworzyłem, a Frank Gambale zagrałby coś zupełnie nieprzewidzianego.
Pisząc, zawsze zostawiam furtkę dla tego, kto będzie wykonywał dany utwór. Preferuję też pierwsze, na zasadzie strumienia świadomości, podejścia do utworów, bo gdy ludzie zaczynają więcej myśleć przy graniu, to utwór traci na spontaniczności. Jak wspomniałem wcześniej, staram się raczej łapać chwilę niż – jak to bywało wcześniej – starać się być perfekcjonistą i dążyć do tego, by wszystko było poprawne. Teraz ma to być muzyka.
Wspomniałeś przed chwilą nazwiska Steve Smith i Frank Gambale – zrobiliście wspólnie dwie świetne płyty. Są jakieś nadzieje na ponowne spotkanie w studiu?
Nie jestem pewien. Mam nadzieję, że byłoby to możliwe. Myślę, że Frankie by się zgodził, ale dawno nie rozmawiałem ze Steve’em. Wkrótce będę widział się z Markiem Varneyem i wspomnę mu o tym, może to dobry pomysł.
Kiedyś twierdziłeś, że nauka gry na fortepianie w młodym wieku pomogła Ci w wypracowaniu techniki tappingu na basówce. Co dała Ci nauka gry na fortepianie?
Nauczyłem się czytać nuty w kluczu basowym oraz poznałem szeroki zasób środków wyrazu. Gdy zacząłem uczyć się tappingu, granie na fortepianie pomogło mi w uzyskaniu niezależności pomiędzy tym, co robią lewa i prawa ręka.
Wspominałeś także o właściwej pozycji ręki niezbędnej do prawidłowego grania tappingu i slapu na basie. Jakie według Ciebie najczęstsze błędy popełniają basiści, doskonaląc te techniki?
Możesz to sprawdzić oczywiście na moich CD-romach, na których pokazuję dokładnie, jak grać. Jeśli twoje ręce są właściwie ułożone nad podstrunnicą, nie musisz się tak przejmować właściwym naciskaniem strun, zyskujesz także na ekonomii ruchów. Jeśli chodzi o tapping, to jest mi naprawdę trudno powiedzieć, choć myślę, że powinniśmy oddzielić muzykalność i koordynację. W tym przypadku uzyskanie dobrego brzmienia podczas gry zabierze ci wiele lat pracy. Gdy robisz muzykę, używasz także dynamiki i innych patentów. Są utwory, które gram już dwadzieścia lat, i ciągle czuję, że jeszcze nie potrafię zagrać ich na tyle muzycznie, by nie brzmiały jak ćwiczenie. Jeśli chodzi o slapping – każdy ma inną technikę tej gry i myślę, że warto wiedzieć, jak grają to inni i wziąć sobie odrobinę z techniki każdego poznanego artysty. Trzeba jednak pamiętać, że nikt nie nauczy Cię niczego, jeśli sam nie poświęcisz temu dużo czasu i cierpliwości.
Czy pracujesz nad nowym materiałem instruktażowym?
Tak, właśnie przymierzam się do tego, by wkrótce rozpocząć pracę nad trzecim i czwartym instruktażowym wideo. Jedno będzie o technice slap, drugie o tappingu i nauce harmonicznych. Jestem także bliski tego, by przyjąć posadę szefa departamentu gitary basowej w Musicians Institute; właśnie pracuję nad programem nauczania na basie, od podstaw kompletnie zmienionym, i mam nadzieję, że wydział basu stanie się miejscem, do którego dążyć będą basiści, by uczyć ich wszelkich umiejętności – bez względu na to, gdzie przebywają – i by po ukończeniu stać się kompetentnymi muzykami. Ze względu na objęcie przez mnie tej funkcji będzie to nie lada wyzwanie. Sprawdzajcie moją stronę internetową, informacje na ten temat powinny pojawić się tam już wkrótce.
Jesteś muzykiem i nauczycielem. Co sądzisz o basówce i muzyce w ogóle w dobie internetu? Jak postrzegasz te zmiany, które są dziełem młodych, dorastających muzyków?
Z pewnością teraz w internecie dostępnych jest wiele materiałów dla młodych muzyków. Ja musiałem posiłkować się płytami z Chrisem Squire’em lub iść na koncert Jeffa Berlina, by podpatrzeć jak gra. Teraz dzieciaki, jeśli chcą się czegoś nauczyć, łapią to szybko i w internecie widać młodych muzyków, którzy potrafią grać to, czego ja uczyłem się przez wiele lat. Pojawiają się ludzie, którzy mieszają hip-hop, acid jazz, fusion, metal, i robią to na własny sposób. Kolejne generacje mają coraz więcej materiału, z którego mogą czerpać i nie mogę się doczekać, jak będą oni przepakowywać to wszystko w nowe formy.
Stu Hamm był gwiazdą lipcowego wydania dodatku TopBass do Magazynu Muzyków TopGuitar (TG 7/2011).