Po tym jak Johnny Marr zrobił wszystko, co mógł, żeby nie zostać gitarowym idolem, w 1990 roku trafił na okładkę Guitar Playera. Był antytezą popularnej wówczas shredderki – unikał solówek gitarowych, przedkładał piosenki nad show, no i głośno potępiał gitarową wirtuozerię. Tam, gdzie to było możliwe, łamał za to konwencje muzyki pop i przy pomocy gitary poszerzał jej horyzonty. Przypominamy dzisiaj wywiad, jakiego wówczas udzielił, stając w poprzek ówczesnym gitarowym trendom.
W chwili udzielania wywiadu Johnny Marr miał 25 lat i kilkanaście albumów, które odniosły sukces. Był „mózgiem” The Smiths, jednego z kilku najbardziej docenianych przez krytyków angielskich zespołów lat 80-tych, który w USA (szczególnie na tamtejszych collage’ach) zyskał miano kultowego. Postać bardzo ciekawa, dzisiaj nieco zapomniana, dlatego przypominamy fragmenty wywiadu dla magazynu Guitar Player, w którym wyłożył swoją negację gitarowego gwiazdorstwa.
Na prowokacyjne pytanie, czy nie boi się grać prosto, Marr powiedział: „Zawsze wierzyłem, że każdy instrumentalista jest po prostu akompaniatorem wokalisty i tekstu. To zrodziło się z bycia fanem płyt, zanim stałem się fanem gitarzystów. Interesuje mnie melodia, tekst i cała piosenka. Nie lubię marnować nut, nawet jednej. Ktoś powiedział: 'Powodem, dla którego wszyscy ci gitarzyści grają tak wiele nut, jest to, że nie mogą znaleźć tej właściwej’. Lubię umieszczać właściwą nutę we właściwym miejscu. Przychodzi mi na myśl Keith Richards, bardzo podobają mi się sola Nilsa Lofgrena, ponieważ są bardzo melodyjne. Uwielbiam grę rytmiczną Johna Lennona, a George Harrison był niesamowitym gitarzystą.”
I teraz się zaczęło: „Jest mnóstwo kultury gitarowej, której w ogóle nie lubię. Uważam, że tradycyjna koncepcja gitarowego bohatera jest naprawdę nieistotna w latach 90.”
Nie sądzę, żeby młodzi ludzie byli pod wrażeniem faceta wymachującego spandexowymi spodniami i gitarą o okropnym kształcie, którego gra jest rodzajem masturbacji i egoistycznym hałasem
„Bycie solistą, który chce po prostu pokazać wirtuozerię, to filozofia przestarzała i nie sądzę, żeby było na nią miejsce w muzyce pop. To ostatni bastion rockerki z końca lat 60. i początku 70., który powinien zniknąć dawno temu.”
Na te słowa „wywiadowca” z Guitar Playera stwierdził, że odnosi wrażenie, iż ludzie dalej akceptują gitarowych wymiataczy. Na co Marr znowu odparł kontrowersyjnie: „Co miesiąc dostaję Guitar Playera, Guitar World i Guitarista, ale czytam tylko recenzje sprzętu i płyt. Uważam, że większość wywiadów jest absurdalna i nie ma żadnego znaczenia.”
Nie wiem jak w Ameryce, ale w Wielkiej Brytanii nikt nie szanuje kogoś, kto potrafi zagrać milion nut na minutę, ale nie potrafi skomponować przyzwoitej melodii, do której ktoś mógłby zaśpiewać lub poczuć coś w rodzaju emocji
„Mam zdrowy szacunek do gitarzystów takich jak Joe Satriani i Eddie Van Halen, zdyscyplinowanych muzyków, którzy naprawdę wiedzą, co robią. Uważam jednak, że o ludziach takich jak Yngwie Malmsteen należy jak najszybciej zapomnieć. To ma niewiele wspólnego z muzyką, a pomysł na siebie pod tytułem 'jestem najszybszym cynglem w mieście’ przypomina homoseksualną panikę. Nie mam nic przeciwko gejom, ale kiedy gitarzyści utrwalają ten niesamowicie seksistowski wizerunek bycia takim macho, wydaje mi się to podejrzane.”
Na szczęście Marr zakończył ten wątek z pewnym dystansem do samego siebie: „Poza tym nie potrafię robić tych wszystkich rzeczy, dlatego mówię, że to głupie.”