Ritchie Palczewski to rockman z krwi i kości. Wywodzi się jeszcze z ostatniego pokolenia, które uczyło się grać bez Internetu. Jego gra jest stylowa i czuć w niej wszystko to, czym zdążył nasiąknąć za młodu – wspaniałe czasy brytyjskiej inwazji rocka. Niesamowity przypadek zrządził, że znalazł się w zespole Ani Rusowicz i teraz, z perspektywy dwóch albumów widać, że chyba nikt lepiej by do tego składu nie pasował. Na krótką rozmowę w trakcie trasy promującej „Genesis” namówił go Maciek Warda.
Maciej Warda: Jedyne skojarzenie, jakie mi się nasuwa w związku z twoim imieniem, to pierwszy gitarzysta Deep Purple, mam rację? To są właśnie korzenie, z których się muzycznie wywodzisz?
Ritchie Palczewski: To prawda. Na początku mojego grania byłem tak bardzo pod wpływem Blackmore’a, że wszyscy zaczęli nazywać mnie Ritchie. Z czasem stało się to moim imieniem i zaczęło funkcjonować w kontekście również pozamuzycznym. Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple, Pink Floyd i cała reszta gigantów byli moimi pierwszymi inspiracjami, które ukształtowały mnie jako gitarzystę. Z czasem moje poszukiwania wykroczyły poza klasykę rocka i zaczęły krążyć w obszarach etniki, folku i innych szlachetnych gatunków.
[quote_box_right]„Cześć, tu Hubert, mąż Ani Rusowicz. Słuchaj, właśnie przypadkowo trafiliśmy na twoje wideo na YouTubie. Stary, super grasz! Nie chciałbyś dołączyć do zespołu?”[/quote_box_right]
Nie pytam o metrykę, ale widzę, że jesteś przedstawicielem średniego pokolenia gitarzystów. Powiedz, czy uczyłeś grać już w epoce internetu, czy jeszcze z taśm VHS? W jaki sposób chłonąłeś tę muzykę?
Ritchie Palczewski: No tak, z trójką z przodu to już bliżej emerytury… Na szczęście elan vital w duszy hula i ma się całkiem nieźle. Podstawowym źródłem dźwięków zawsze były analogi i płyty CD. Koncerty wideo oglądało się wtedy na VHS. Miałem kumpla, który nagrywał mi wszystkie dostępne wówczas materiały, a miał tego naprawdę sporo. Od rana do wieczora z gitarą w ręku wałkowałem wszystko – od Zappy po Emerson Lake & Palmer. Czułem wtedy, że doświadczam rzeczywistości niezwykłej. To było jak otarcie się o Absolut.
Jak trafiłeś do zespołu Ani? To był oficjalny casting czy raczej poczta pantoflowa?
Ritchie Palczewski: O tym, że Ania szuka gitarzysty, dowiedziałem się od znajomego mniej więcej rok po rozpadzie mojego zespołu Delhy Seed. Sprawdziłem ich nagrania i pomyślałem, że podobnie czują muzykę, w dodatku estetycznie pokrywają się z tym, co mi bliskie. Formuła przesłuchań jest mi obca, dlatego nie zdecydowałem się na udział w castingu. Pomyślałem jednak, że gdyby przez przypadek sami na mnie trafili i uznali, że do nich pasuję, chętnie spróbowałbym swoich sił w zupełnie nowej dla mnie konfiguracji. Dosłownie kilka chwil później zadzwonił telefon i usłyszałem przez słuchawkę: „Cześć, tu Hubert, mąż Ani Rusowicz. Słuchaj, właśnie przypadkowo trafiliśmy na twoje wideo na YouTubie. Stary, super grasz! Nie chciałbyś dołączyć do zespołu?”. Momentalnie poczuliśmy klimat i następnego dnia byłem już w sali na próbie. Kto by pomyślał, że los właśnie tak napisze tę historię.