Eric Peterson, założyciel Testament, jednej z legend thrash metalu, skorzystał z krótkich przerw między trasami macierzystej formacji, by przywrócić do życia swój blackmetalowy solowy projekt Dragonlord. Nowy album tej formacji, „Dominion”, powstawał latami, a Eric musiał złożyć nie tylko nowy zespół, ale także pokonać wiele innych przeciwności losu. W końcu jednak nowe dzieło Dragonlord ujrzy światło dzienne, a sam Peterson może już z dystansem opowiadać o przedłużających się pracach nad krążkiem.
Lada moment ukaże się nowa płyta twojego solowego projektu blackmetalowego Dragonlord, zatytułowana „Dominion”. Album pojawi się na rynku trzynaście lat po poprzedniej, „Black Wings of Destiny”. To szmat czasu. Wiem, że w tym czasie byłeś zajęty z Testament, ale ten zespół też wcale nie ma zamiaru zwolnić, więc twój kalendarz pewnie wciąż jest wypełniony. Dlaczego zatem zdecydowałeś się powrócić z Dragonlord teraz, a nie rok temu albo za rok?
Eric Peterson: Po ostatniej płycie Dragonlord pograliśmy trochę koncertów. Ostatni, jeśli dobrze pamiętam, zagraliśmy w Japonii. A potem tamten skład zespołu się w naturalny sposób rozpadł. Miałem różne nadzieje i aspiracje dotyczące Dragonlord – chciałem więcej koncertować, wejść w to jeszcze głębiej, robić lepszy materiał. Ale życie potoczyło się trochę inaczej, było parę niesnasek, przez co tak naprawdę pozostał mi niesmak. W tym samym czasie coraz więcej działo się w obozie Testament, więc Dragonlord wylądował w szufladzie. Tak naprawdę nie miałem pomysłu, co z tym dalej zrobić, więc zająłem się innymi sprawami. Kolejne lata mijały momentalnie, jak się jest mocno zajętym, to czas przecieka przez palce. Nie wiem, co się dzieje od 2000 roku, ale kolejne lata lecą mi w niebywałym tempie. Wcześniej każda dekada miała własne rozpoznawalne brzmienie, a kiedy przekroczyliśmy próg 2000 roku, wszystko muzycznie się jakoś rozmazało.
Pewnie musisz na to spojrzeć z perspektywy czasowej. Za kolejnych dwadzieścia lat łatwiej ci będzie wychwycić brzmienie początku wieku.
Tak, zapewne. W każdym razie po jakichś czterech latach od rozpadu – powtarzam: czterech latach, które minęły bardzo szybko – gdzieś w okolicach 2010 roku, ja i Lyle Livingston [odpowiedzialny w zespole za klawisze – przyp. J.M.] znów nawiązaliśmy kontakt i zaczęliśmy rozmawiać. Co jakiś czas spotykaliśmy się, jamowaliśmy, kolekcjonowaliśmy pomysły. Wtedy też poczuliśmy, że chcemy znów coś zrobić. Zaczęliśmy przeglądać te zgromadzone pomysły i pracować nad nimi. Jakoś w 2012 roku udało się nam też podpisać kontrakt płytowy ze Spinefarm, ale wtedy z kolei pojawiły się kłopoty z perkusistą. Przepadł gdzieś, musiał uporać się ze swoimi prywatnymi sprawami. To znów wstrzymało prace, bo nie wiedzieliśmy tak naprawdę, kto w tym uczestniczy, a kto nie. A życie toczyło się dalej: pojechałem w kolejną trasę z Testament, potem zaczęliśmy nagrywać „Dark Roots of Earth”… Ale nigdy nie miałem problemu z tym, żeby podjąć wątek po jakiejś przerwie. Kiedy wróciłem, przyprowadziłem ze sobą perkusistę. Powiedziałem: „Mam tu chłopaka, nazywa się Alex Bent, ma ze dwadzieścia lat”. [Bent jest także obecnie perkusistą w Trivium i Brain Drill – przyp. J.M.] Kiedy się spotkaliśmy z Alexem i Lyle’em, zaczęliśmy grywać sobie jakieś starsze rzeczy Dragonlord i po prostu brzmiało to nawet lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej. To była iskra, która zmotywowała mnie do dokończenia wszystkich tych kawałków i fragmentów, które miałem w szufladzie. Znów podekscytowałem się tym projektem. Potem po prostu weszliśmy do studia i nagraliśmy wszystko. Miałem większość tekstów już gotowych, resztę chciałem dokończyć na miejscu. Wtedy znienacka pojawili się Machine Head i Juan Ortega, który produkował naszą płytę, pojechał robić album z nimi. Nagrali, a potem stwierdzili, że im się nie podoba, więc wynajęli inne studio i nagrali jeszcze raz. Zaangażowanie Juana w ten projekt znów wstrzymało Dragonlord na kolejnych kilka miesięcy. Jeden problem za drugim. Ale za każdym razem, kiedy wracałem do pracy nad Dragonlord, wydarzało się coś dobrego. Na przykład któregoś razu pracowałem nad świąteczną piosenką z moją przyjaciółką Leah. I od razu wiedziałem, że chciałbym, żeby Leah zrobiła wszystkie te chóralne partie na naszą płytę, a to jest przecież bardzo ważna część brzmienia Dragonlord. I tak dobrnęliśmy do przełomu 2013 i 2014 roku, kiedy nadeszła kolej na moje wokale. Przejrzałem teksty, które napisałem wcześniej, i stwierdziłem, że nie czuję już tego. Nie podobały mi się. Miałem jakieś pięć piosenek, które były naprawdę dobre, ale do pozostałych paru nie mogłem znaleźć jakiejś odpowiedniej fabuły czy tematu. Jedną z nich był numer „The Discord of Melkor”. Ta piosenka była jednym wielkim bałaganem i nie wiedziałem, jak sobie z nią poradzić, więc byłem sfrustrowany. No i znów musiałem jechać w trasę! W końcu, w 2017, skontaktowałem się znowu z wydawcą. Chyba w ogóle zapomnieli, że dali mi kasę na ten projekt [śmiech]. Wysłałem im to wszystko, co miałem gotowe, poza tymi kilkoma numerami, które musiałem dokończyć. I wtedy chyba wybaczyli mi to wieczne odwlekanie. Przeszli od przeświadczenia o tym, że nie mam absolutnie nic, do wiary w to, że te piosenki, jak choćby „Dominion”, „Lamia”, „Serpents of Fire”, będą naprawdę szalone i epickie. Znów zaczęli mi wierzyć. Tematy naszych rozmów zmieniły się od nieśmiałego „Słuchaj, może powinieneś zwrócić nam kasę i wrócimy do tematu, jak będziesz gotowy?” do „Tutaj jest muzyka, tutaj teksty, tutaj okładka”. Uwierzyli, że to się stanie [śmiech]. Ale została mi ta jedna piosenka do dokończenia. Któregoś dnia kupiłem „Silmarillion” Tolkiena i momentalnie przyszedł mi do głowy pomysł, że mógłbym zrobić coś fajnego właśnie z tematem powstania całego świata „Władcy Pierścieni”. Nagle wszystko nabrało sensu. Jeśli słyszałeś ten numer, „The Discord of Melkor”, to pewnie zauważyłeś taką orkiestrację w środku. To brzmi jak fundament całego Śródziemia. Wszystko do siebie pasowało, bo pisząc teksty, próbuję właśnie opisać słowami muzykę. Tutaj wszystko się zazębiło. Wtedy materiał był gotowy. W tym samym czasie pracowałem też nad komiksem na motywach Dragonlord i w ten sposób wszystkie kropki zostały ze sobą połączone. Widzisz teraz, że to po prostu musiało tyle trwać. Nie pisałem przez trzynaście lat. Pracowałem nad tym przez jakieś pięć czy sześć lat z przerwami, rzecz jasna. Przez pierwsze siedem czy osiem lat nie działo się nic. Tak naprawdę o powrocie zacząłem na serio myśleć gdzieś w 2012. Ale kiedy teraz słucham tej płyty i muzyki, która aktualnie powstaje i jest wydawana w tym gatunku, cieszę się, że nie przegapiłem wiele, że utrzymałem się na powierzchni. Wydaje mi się, że ta płyta jest aktualna, nowoczesna, nie odstaje. A jednocześnie wielu fanów na pewno się ucieszy, że na „Dominion” słychać esencję tego momentu, w którym pracowałem nad muzyką. Powstawała przecież w dużej mierze na początku millenium, kiedy black metal tracił popularność, a jednocześnie stawał się coraz bardziej złożony, wyrafinowany muzycznie. Wtedy też finalnie przestał się cieszyć jakąkolwiek popularnością, bo wszyscy zrobili z nim już wszystko. Te symfoniczno-blackowe kapele, jak Old Man’s Child, Emperor, Dimmu Borgir, Immortal, pracowały długo, przerzucały się pomysłami, aż w końcu chyba nawet one trochę zatraciły iskrę. „Dominion” powstawała długo, więc jest na niej mnóstwo różnych wpływów i inspiracji. Mam wrażenie, że to może być taki trochę powiew świeżości dla gatunku.
Będziesz miał czas na to, żeby skupić się na Dragonlord i promować nowy album? Sprawdziłem kalendarz Testament – ostatnim na ten moment ogłoszonym koncertem jest występ 26 sierpnia. Od września zatem ruszasz z promocją Dragonlord?
Tak, taki jest plan. Z Testament kończymy wraz z końcem sierpnia i nie mamy żadnych koncertowych planów, dopóki nie wypuścimy nowej płyty. Po drodze zagramy jedynie kilka specjalnych koncertów: zagramy płyty „The Gathering” i „The New Order” w całości w Sacramento, San Francisco i Los Angeles. Dostaliśmy ofertę na takie koncerty i co prawda nie myśleliśmy nigdy wcześniej o niczym takim, ale była tak dobra, że głupotą byłoby ją odrzucić. Zwłaszcza że w tym czasie będziemy już siedzieć mocno nad nową płytą, więc będziemy razem jammować, nie ma zatem problemu z przygotowaniem się. „The New Order” w tym roku obchodzi jubileusz trzydziestolecia, „The Gathering” w przyszłym będzie miała dwadzieścia lat. Stwierdziliśmy więc, że takie koncerty są niezłym pomysłem. Mam już różne pomysły na nowy Testament, więc nie muszę teraz na siłę niczego wymyślać. Mam zatem faktycznie czas na promocję Dragonlord na jesieni. A jesień i zima to dla mnie zresztą najlepszy czas na tego typu muzykę.
Czy rodzą się już jakieś plany koncertowe dla Dragonlord?
Jeszcze nie, ale wraz z naszym agentem szukamy różnych rozwiązań. Najlepszym miejscem na pierwsze koncerty Dragonlord po powrocie byłyby Polska, Rosja, Niemcy, Skandynawia, te okolice…
Możesz wpadać, kiedy chcesz.
[śmiech] Wydaje mi się, że sporo osób na to czeka. Dragonlord istnieje już dość długo, ale jednocześnie nigdy nie był zbyt aktywny. Myślę, że fani chętnie wpadliby na takie koncerty, bo wiedzą, że nie są to rzeczy, które robię na co dzień. Wiem, że mam w Europie fanów od samego początku istnienia zespołu. Idzie za tym jakiś kult, jakaś historia. Fani czekają. Dragonlord nie jest jakimś dużym zespołem, ale sporo osób na tę płytę czeka. Dlatego wydaje mi się, że sobie poradzi. Nie oczekuję, że będzie hitem i będzie rządzić na listach sprzedaży, ale wydaje mi się, że ludzie, którzy taką muzykę lubią, będą o niej rozmawiali i sobie ją polecali. Mnie to wystarczy. I chyba będzie to wystarczającym powodem, by pograć tam jakieś koncerty. A może uda się załapać na jakiś festiwal albo dwa?
Wspomniałeś wcześniej, że był moment, w którym black metal stracił swoją popularność. W Europie stał się na jakiś czas groteskowy i dość śmieszny, ale te czasy już minęły: black powrócił z pełną mocą, są nowe świetne zespoły, stare, jak choćby Satyricon czy Dimmu Borgir, też wydają ciekawe płyty, Behemoth rządzi na całym świecie. Sporo się też stylistycznie i kreatywnie dzieje w tym gatunku. Gdzie w tym tyglu jest miejsce dla Dragonlord?
Hmm, chętnie zagrałbym koncerty z każdym z tych zespołów. A przy okazji – mam nowy ulubiony zespół z Polski. Nie wiem jak to się wymawia, ale pisze się: M-G-T-A.
To Mgła. I to nie jest litera „T”, tylko „Ł”.
Mgua. Postaram się zapamiętać. Mam kilka przyjaciółek w Polsce, które mi podesłały ten zespół. Są też fankami Dragonlord. Kiedy się spotkaliśmy, rozmawialiśmy o black metalu, puściłem im też trochę „Dominion”. Były pod wrażeniem. Dla mnie to też ważne, żeby jakaś świeża para uszu usłyszała tę muzykę i wyraziła swoją opinię. Puszczałem tę płytę ludziom w Europie podczas ostatniej trasy z Testament i mówili, że jest dobra. Nie sądzę, żeby mówili to z grzeczności. Widziałem to po ich reakcjach. To nie wyglądało tak, że zdejmowali słuchawki i mówili po prostu: „Aha, tak, fajnie” [śmiech]. Siedzieli i słuchali na przykład całej piosenki od początku do końca, przez sześć minut. Tak w ogóle, chciałbym umieć pisać krótsze piosenki [śmiech]. Właśnie skończyliśmy prace nad klipem do „Northlanders”. Ma ponad sześć minut. Oglądam to i zastanawiam się, gdzie do jasnej cholery mógłbym coś przyciąć. Wideo składa dla mnie chłopak z Finlandii. Powiedziałem mu nawet, że dobrze by było wyciąć z tego parę minut, bo jest bardzo długie. Odpowiedział mi, że myślał o tym samym, ale muzycznie nie był w stanie znaleźć żadnego miejsca, które można by usunąć, żeby to miało sens. Chyba więc po prostu wypuścimy to w takiej formie, w jakiej jest. Teledyski i tak bardzo się zmieniły. Kiedyś trzeba było się je zrobić tak, by puściła je telewizja. Musiały być odpowiedniej długości i tak dalej.
Era MTV skończyła się już dawno.
Tak, teraz mamy internet. Teledysk prawdopodobnie zostanie też umieszczony na CD, więc dotrze do fanów. Internet sprawił tak w ogóle jedną dobrą rzecz: dał ludziom dostęp. Teraz każdy może dotrzeć do rzeczy, do których chce. Z drugiej strony, brak takiej możliwości też miał swoje zalety. Sprawiało to, że na nowe płyty się czekało, podchodziło do nich w specjalny sposób. Musiałeś czekać do piątku, żeby odpalić MTV i zobaczyć swój teledysk. Musiał pójść do sklepu, żeby dostać płytę, musiał czekać, aż ukaże się magazyn, żeby zobaczyć, czy jest recenzja jego płyty. Ja dorastałem w takich czasach. To wszystko sprawiało, że muzyka była bardziej ekscytująca. Teraz możemy dostać, co chcemy, w każdej chwili. Może to dobrze, może to źle? Kto wie?
Jak pracujesz nad muzyką Dragonlord? Czy ten proces bardzo się różni od tego, jaki macie w Testament?
W Testament wszystko zazwyczaj zaczyna się ode mnie. Nagrywam się w moim domowym studio. Przez pierwsze dziesięć minut wiem, że się nagrywam, więc to, co gram, ssie. A potem zapominam o tym, że się nagrywam, i gram dalej przez jakąś godzinę. Robię to dość często. Potem wyjeżdżam na trasę, wracam, odsłuchuję to i znajduję jakieś dziesięć sekund z tej godziny, które są fajne. Oczywiście nie pamiętam, co zrobiłem, bo to było jammowanie, więc muszę to odkryć na nowo. To całkiem fajne, bo na tych nagraniach słyszysz rzeczy, o których inaczej byś nie pomyślał. A przecież kiedy się nagrywam, to nie próbuję na siłę wymyślić riffów, tylko sobie jammuję różne rzeczy. W ten sposób jest to bardziej naturalne. Przy płycie „Brotherhood of the Snake” trzymałem się tej metody i w ten sposób zupełnie spontanicznie zrobiłem sporo fajnych riffów. W Dragonlord polegam z kolei na pracy z Lylem – gitara pracuje z klawiszami. Lyle jest klasycznie wykształconym pianistą, więc zaczyna od jakichś klasycznych motywów albo od jakichś klimatycznych momentów. Ja dołączam się. To działa jak tabliczka Ouija – wszystko wychodzi z nas w jakiś magiczny sposób. Kiedy już mamy jakieś pomysły, po prostu je opracowujemy. Ale wszystko zaczyna się zazwyczaj od klawiszy. Kiedy ja się dołączam, mój riff staje się przewodni, a Lyle do niego dobudowuje swoje partie. Czasami mu wskazuję – tutaj zrób tak, a potem tak. Często nucę mu melodie, które mi siedzą w głowie, i proponuję, żeby to były smyczki, a to róg francuski. Dragonlord to więc małżeństwo klawiszy i gitary.
Á propos gitary – wiem, że na „Dominion” używałeś czterech różnych instrumentów: dwóch les pauli, sygnowanego fendera stratocastera Ritchiego Blackmore’a oraz własnej sygnatury w postaci Dean Old Skull Flying V. Jakich brzmień szukałeś?
Lubię nowoczesne crunchowe brzmienie gitary i na płycie jest sporo podobnych dźwięków. Ale lubię też te gitary z lat siedemdziesiątych – one wciąż są nowoczesne i ciężkie, ale jednocześnie nie są takie wyczyszczone, doskonałe. Nie chciałem mieć takiego idealnego brzmienia. Na płycie czasami gra jednocześnie pięćdziesiąt ścieżek – rogi, wiolonczele, skrzypce, blasty, bas, krzyki, chóry. Jeśli dodalibyśmy takie nowoczesne, potężne brzmienie, ciężko byłoby wszystko złożyć tak, żeby każda ścieżka była słyszalna. Na płycie używałem nieco więcej oldschoolowych aktywnych pickupów PAF – jeden z les pauli, których używałem, miał te przystawki. Oczywiście grałem przez mój piec, którego zazwyczaj używam, ale mimo to otrzymałem takie bardziej hardrockowe, sezonowane brzmienie.
Jakiego wzmacniacza i efektów używałeś w studiu?
Używałem pięćdziesięciowatowej głowy EVH 5150III. Zmiksowałem to z głową Engl E650, sygnaturą Ritchiego Blackmore’a. Głównym piecem był jednak EVH. Do tego paczki Marshall i EVH na głośnikach Celestion i parę zwykłych efektów, jak delay Eventide. Tak naprawdę cały zestaw był prosty.
Czy granie numerów Dragonlord wymaga innych umiejętności niż kawałków Testament?
Testament i Dragonlord nie są od siebie aż tak daleko, w końcu jedno i drugie to metal. W Dragonlord jest więcej synkopowanych nut, kostkowania na jednym dźwięku. Wciąż jednak jest sporo groove. Na płycie „Dominion” jest więcej hardrockowych wpływów w partiach gitar.
Chciałbym cię na koniec zapytać o jedną konkretną piosenkę z „Dominion”: „Love of the Damned” nagranej z Leah. Kojarzy mi się z „Return to Serenity” z płyty „Ritual” Testament.
O, zaskakujące. To dwie zupełnie inne historie. Oczywiście autor jest ten sam, ale rdzeń obu piosenek jest zupełnie inny. Może chodzi o ten ponury nastrój w obu?
Nawet sposób, w jaki śpiewasz w „Love of the Damned”, przypomina mi nieco twojego kumpla Chucka z Testament.
[śmiech] Uznaję to za komplement. Chuck jest świetnym wokalistą. W „Love of the Damned” historia jest jednak o wiele mroczniejsza. Oparta jest o historii Beatrycze z „Boskiej Komedii” Dantego, która zakochuje się w diable. To kolejna piosenka, która nie została napisana na starym schemacie zwrotek i refrenów. Zaczyna się w jednym miejscu, kończy w innym. To również coś, co odróżnia Dragonlord od Testament – nie staram się na siłę wracać do refrenu w każdym utworze. Mogę sobie pozwolić na lekko bardziej progresywne podejście.