Dominik „Domin” Prykiel jest ostatnio bardzo zapracowanym gitarzystą – jego podstawowa formacja Hate, jedni z tytanów polskiej ekstremy, opublikowała właśnie nowy krążek „Auric Gates of Veles”, który jeszcze bardziej ugruntuje ich pozycję na świecie. A z wolna praca posuwa się także na innych frontach. Z Dominem rozmawialiśmy m.in. o porównaniach z Behemothem, pracy nad nowym albumem Hate, ale także o aktualnym stanie Vedonist i Extinct Gods.
Dużo się ostatnio działo.
Tak, wróciłem właśnie z trasy po Stanach, potem miałem kilka wyjazdów, teraz odpoczywam. Ale tylko chwilę, bo zaraz lecimy z Hate na Islandię.
Zanim jeszcze pogadamy o Hate powiedz mi co się dzieje z innym zespołem, którego jesteś członkiem, a który milczy od dobrych paru lat – Vedonist.
Co z Vedonist? Nagraliśmy dwa numery: jeden stary numer z pierwszej płyty na nowo i cover pewnego polskiego zespołu. Nie chcę jeszcze mówić co to dokładnie jest. Mieliśmy to wypuścić jako EP-kę albo single, ale ja jestem mocno zajęty, Daniel również, bo jeździ w trasy z nami, z Vader, kręci też parę innych zespołów. Nie mieliśmy się zatem jak za to zabrać. Nie widzieliśmy się już też z chłopakami z Vedonist kawałek czasu, więc wszystko czeka. Na pewno chcemy zrobić nową płytę, mocno na to naciskam. Trzeba to ruszyć – wtedy już pewnie pójdzie. Nie obiecuję, że to nastąpi w tym roku, ale myślę, że w najbliższej przyszłości się uda.
To dobra informacja. Wasza poprzednia płyta „A Clockwork Chaos” była świetna, liczyłem więc, że coś za tym pójdzie.
Ja też lubię tę płytę, chociaż była pisana trochę korespondencyjnie, a ja wolę bardziej naturalne podejście do sprawy, czyli spotykanie się, próby… Ale nie było na to czasu, więc trzeba było działać inaczej: wysyłanie plików, nagrywanie, trochę Guitar Pro. Kleciliśmy tę płytę tak, że ja dostałem gotowe taby i trochę nagrań. Nasz basista Łukasz napisał większość materiału. Gitarzysta Artur ogarniał swoje utwory, ja nagrywałem pomysły Łukasza, wysyłałem mu, nanosiliśmy poprawki. Robiłem też wszystkie przeszkadzajki, solówki i tak dalej. Nagrywaliśmy to potem w domowym studiu Daniela, perkusisty, i miksowaliśmy w Studio Hertz. Tym razem chciałbym sprawdzić bardziej materiał na próbach, zobaczyć jak to ze sobą gra, może bardziej ustawić to pod koncerty, bo „A Clockwork Chaos” jest w niektórych momentach bardzo karkołomna do grania. Jestem z niej zadowolony, jest bardzo ciekawa, ale myślę, że gdybyśmy mieli czas spotykać się na próbach to wyszłoby bardziej naturalnie i bardziej spontanicznie. Ale i bez tego efekt jest bardzo fajny.

Nowe nagrania powstają w tym samym składzie?
Tak, nic się w składzie nie zmieniło. Ale dawno nie graliśmy i nie koncertowaliśmy, musimy się spotkać i na spokojnie zobaczyć jak to wygląda. Pachu ryczy w Hostii, ja jestem zajęty w Hate, Daniel również ma sporo roboty. Widujemy się bardzo rzadko, ale trzeba się spotkać i zacząć coś działać, bo warto byłoby o sobie przypomnieć.
W Hate wylądowałeś po wspólnej trasie tej kapeli z Vedonist?
Nie od razu. Trasa Vedonist odbyła się w 2013 roku, tam poznałem się z chłopakami z Hate. Potem, na początek 2015 roku, zaplanowana była wspólna trasa Hate z Vader oraz trasa Hatefest, czyli z Six Feet Under, Marduk, Vader, Hate. Niedługo przed startem dostałem telefon od Adama (Adam „ATF Sinner” Buszko, lider Hate – przyp. J.M.) z pytaniem, czy bym z nimi nie pojechał. Grał tam też już Pavulon, więc znałem wszystkich. Nie wiem dokładnie kto mnie polecił, jak to wyglądało od zaplecza, ale zacząłem z nimi grać. Przed pierwszą trasą miałem bodajże trzy tygodnie na przygotowanie, a materiału było sporo, bo graliśmy po 40 minut, zaraz przed Vader. Było trochę roboty – solówki, aranże, poruszanie się na scenie. A czasu było mało. Pamiętam, że ostatniego utworu „Hex” uczyłem się jeszcze dzień przed trasą. Pierwsze koncerty były dla mnie bardzo trudne, nerwowe. Wiadomo – duży zespół, duże koncerty, trudny materiał. Ale po paru koncertach było coraz pewniej, a po kilku trasach wszystko przeszło i od tej pory gra mi się bardzo wygodnie i naturalnie.
Czy poza opanowaniem materiału musiałeś podciągnąć jakieś swoje umiejętności, żeby odnaleźć się w Hate?
Musiałem nauczyć się stylu i maniery gry Adama, gdzie grać do tyłu gdzie żwawiej, co podkreślać. Dużo w Hate jest pełnych akordów, akordów molowych w różnych nieoczywistych przewrotach, akordów z wypuszczonymi pustymi strunami. To nie było dla mnie oczywiste i naturalne, musiałem to opanować. Pamiętam, że pierwszym riffem, jakiego się nauczyłem, był riff do numeru „Omega” – bardzo szybkie oktawy. Niektóre utwory są naprawdę trudne technicznie, ale najtrudniejsza była chyba struktura utworów. Część rzeczy nie zawsze się powtarza, np. trzeci raz jest inny. Czasami są zmiany – w „Hex” za którymś razem riff leci o próg wyżej albo niżej. W tym materiale jest sporo takich pułapek. Najważniejsze solówki – np. w „Erebos” czy w „Valley of Darkness” są to fajne, nośne sola – chciałem je zagrać dźwięk w dźwięk, więc musiałem się nad tym poskupiać. I tak gram troszeczkę inaczej, ale nie wymyślam swoich rzeczy, staram się utrzymać klimat. Jest parę utworów, w których daję się trochę ponieść. Np. w „Alchemy ov Blood” są sola, w których gram nieco inaczej, ale wciąż staram się trzymać oryginału.
Czy Adam dał ci szansę, żeby wnieść coś muzycznie do Hate?
Tak. Do materiału live zmieniałem solówki, leady – jeśli były fajne – zostawały. Na „Tremendum” jest część moich solówek i melodii, ale najwięcej wniosłem na najnowszą płytę „Auric Gates of Veles”, gdzie razem aranżowaliśmy kilka utworów. Jest tam też parę moich zagrywek, riffów, większość leadów, czyli trzecich gitar, które dodają do rytmiki melodię albo nakładają się na drugą gitarę, tworząc unisona czy harmonie. Do tego oczywiście solówki.
A czy ty masz już status pełnoprawnego członka Hate? Kiedy przy okazji „Tremendum” rozmawiałem z Adamem, jeszcze tak nie było.
Tak, po „Auric Gates of Veles” mam status członka zespołu. Jestem w zespole Hate na stałe. Po prostu pewnego dnia Adam powiedział: „Witamy w zespole, możesz czuć pełnoprawnym członkiem Hate”.

Czy po najnowszej płycie internetowi hejterzy przestaną twierdzić, że idziecie śladami Behemoth?
Mam wrażenie, że temat porównań do Behemotha dotyczy jakiegoś wąskiego grona ludzi, którzy mówią: „O, gracie metal? To tak jak Metallica albo Rage Against the Machine”. Dla nich zespół z polski, który gra metal i maluje się na scenę, musi być jak Behemoth. Ci ludzie zapewne nie mają pojęcia o metalu albo są po prostu złośliwi. Mam wrażenie, że są tylko te dwie opcje, bo materiał jest zupełnie inny. Wokali nie da się pomylić. Hate i Behemoth to zupełnie inne granie. Zresztą tych porównań jest coraz mniej. Gdzieś wyczytałem takie stwierdzenie, że jeżeli Behemoth jest Metallicą, to Hate jest Slayerem. Ktoś w Stanach to napisał i bardzo mi się to podoba (śmiech). Ludzie zawsze będą gadać, ale uważam, że nowa płyta pokazuje, że idziemy w zupełnie inną stronę niż Behemoth i nie da się tego pomylić. Chyba że ktoś jest laikiem – jeżeli dla kogoś Behemoth brzmi podobnie do Hate to Metallica i System of a Down też będą do siebie podobne. Jeżeli ktoś się trochę zna, to potrafi dokładnie rozróżnić to, co słyszy.
Mieliście na „Auric Gates of Veles” jakiś konkretny plan?
Adam użył określenia „krew z głośników”. Tak ją sobie wyobrażał. Chciał, żeby ta płyta się nie zatrzymywała, żeby był większy wpierdol. Tego się trzymał. Chciał zrobić szybszą, bardziej agresywną płytę, bez dużej ilości zwolnień, epickich momentów. Miała być bardziej death metalowa, choć oczywiście są też elementy blackujące. Ale też zależy, jak kto na to patrzy – jedni dzielą black metal ze względu na wokale, inni na riffy, ideologię itp. Generalnie, jest to ekstremalny metal, nie trzeba na siłę czegoś nazywać. Założenie było takie, że ma być krew z głośników, ma być mocniej, szybciej i tak dalej. Zostało spełnione w 100%.
Jak próbowaliście tę krew z głośników osiągnąć? Czym na przykład te twoje riffy i leady musiały się charakteryzować, żeby wylądować na płycie?
Leady musiały stworzyć klimat. Dużo z nich to po prostu otwarte akordy, dysonanse, które miały wprowadzić pod spodem chaos. Sporo rzeczy wykładaliśmy od razu – zamiast rozpoczynać utwór jakimś długim wstępem od razu był blast albo po prostu od razu było mocno. Oczywiście nie zabrakło kilku klimatycznych momentów. Niektóre leady miały być bardzo słowiańskie, więc też takie są. Staraliśmy się uciekać od melodyjek, a celowaliśmy w mroczny, chory nastrój. Czasami jedna gitara grała prosty riff z szybkim kostkowaniem, druga dostarczała całe tło. Gdzieniegdzie pod spodem są chore wajchy, które mogły sprawiać wrażenie, że są kompletnie bez sensu, ale właśnie one budowały odpowiedni klimat. Były też flażolety, użyłem sustainera, wiec mamy trochę długich dźwięków, np. długi pisk na początku utworu „Salve Ignis”. Pojawiły się sample. Wszystko razem z bębnami Pavulona i basem miało tworzyć jeden wspólny klimat.
Czy to się da jeden do jednego odtworzyć na scenie? Na trasie w Stanach już pewnie testowaliście część nowego materiału.
W Stanach mieliśmy na tyle mało czasu, że postawiliśmy na utwory, które publika zna. Kiedy mieliśmy więcej czasu – było kilka takich koncertów, gdzie mogliśmy pograć dłużej – graliśmy teledyskowy „Sovereign Sanctity”. W większości jednak stawialiśmy na sztandarowe utwory. Setlista była jeszcze z poprzedniej płyty. Graliśmy kolejno „Into Burning Gehenna”, „Erebos”, „Valley of Darkness”, „Walk Through Fire”. To numer, który ma świetną końcówkę, bardzo dobrze pasuje na koniec. Czasami graliśmy „Hex”, czyli powrót do starszych płyt. W Stanach mieliśmy krótki set, więc musieliśmy go jakoś sensownie ułożyć.
Ale teraz lecicie już na Islandię. Tam będą nowości?
Tam mamy więcej czasu, więc coś się pewnie pojawi. Zaraz mamy też festiwale. Będzie czas, żeby usiąść na spokojnie i przygotować jak najwięcej materiału z nowej płyty.
Masz jakieś swoje ulubione momenty na „Auric Gates of Veles”?
Bardzo lubię drugi numer: „Triskhelion”. Generalnie polubiłem te bardzo szybkie numery. Jest też kilka klimatycznych momentów, np. teledyskowy „Sovereign Sanctity”, ze spokojnym środkiem i solówką, która jest dla mnie wisienką na torcie, ponieważ pracowałem nad nią bardzo długo. Nie przesadzę, jeśli powiem, że miała kikadziesiąt wersji. W końcu nagrałem ją po prostu za jednym podejściem w domu. Wysłałem 3 takie „one tejki” Adamowi, wybrał właśnie tę. Nie jest zagrana idealnie, ale jest naturalna. Nie ma w niej mega technicznych rzeczy, jest zagrana na luzie. Pracowałem nad tym chyba za długo, aż w końcu wyrzuciłem wszystkie wymyślne pomysły do kosza i po prostu usiadłem i nagrałem to solo z biodra (śmiech).
Gdzie nagrywaliście?
W studio Hertz. Basy były nagrane przez Heńka (Filipa Hałuchę – przyp. J.M.) w Heinrich House. Ja większość rzeczy robiłem w domu i wysyłałem do reampu do Hertza. Część leadów zdążyłem nagrać w studio, ale kiedy Adam nagrywał wokale i ze względu na czas musieliśmy robić dwie rzeczy jednocześnie, lepiej było nagrywać w domu i wysyłać. Chłopaki w studio sprawdzali czy to działa, ewentualnie nanosiliśmy jakieś poprawki.

Grasz na Schecterze.
Tak, gram na Schecterze Blackjack SLS, który dostałem od Mega Music. Oryginalnie był w nim Seymour Duncan SH-10 Full Shred. Wsadziłem w jego miejsce DiMarzio Evolution, na których gram od zawsze. Do tego struny Ernie Ball, pozdrawiam Music Info z Krakowa. Gram na nich na koncertach, teraz planuję zamienić je na nieco grubsze, ale do leadów i wajchowania wolę jednak nieco cieńsze, czyli 11-54. Wszystko to szło w Helixa Stompa, który jest też interfejsem. Jest fajny, bo słyszysz bezpośrednio dźwięk przesterowany, czyli symulację, a nagrywa się i czysty kanał i przester.
Co masz ze sobą na scenie?
Jestem endorserem firmy EVH, więc mam 50-watową głowę 5150 III. Wrzuciliśmy do niej świeże lampy i zmieniliśmy kilka rzeczy wizualnie. Szymon z firmy Presound wymienił w nim lampy, podrasował sound i dodał świetnego wyglądu, bo z białego panelu zrobił czarny, z czarnymi gałkami i podświetleniem czerwonym albo niebieskim. Wygląda i brzmi zabójczo.
A gitara?
Ten sam Schecter. Jestem akurat po rozmowie w siedzibie Schectera. Miałem krótką wycieczkę po fabryce i czekam, może będą niedługo jakieś nowości.
Co ci w tych Schecterach pasuje?
Miałem w ręku sporo gitar. Pamiętam, że kiedyś Schectery były dla mnie strasznie toporne. Mój kolega miał siódemki – miały długą skalę, były ciężkie. Później, któregoś razu ograłem te gitary w sklepie i okazały się bardzo wygodne. Natrafiłem na sygnaturę Keitha Merrowa i kilka innych modeli. Spodobały mi się, zupełnie inny feel. Pobrzdąkałem też na gitarkach, które mieli chłopaki z Obscure Sphinx. Bardzo fajne rzeczy. Odezwałem się więc do Mega Music, polskiego dystrybutora, i zaczęliśmy współpracę. Podziękowania dla Jarka Chęcia!
Przez dłuższy czas Schecter miał w Polsce opinię gitar do bardzo nowoczesnych odmian metalu. Grali na nich wspomniani Obscure Sphinx czy Havok z Blindead.
Tak. Ale skoro Abbath ma swoją sygnaturę Schectera to znaczy, że można iść też w tę mroczną stronę.
Pamiętasz swoją pierwszą elektryczną gitarę, która sprawiła, że zacząłeś się tym instrumentem parać?
Jasne. Moja pierwsza elektryczna gitara to Mensfeld w kolorze wiśniowy metallic z czarnym, lakierowanym gryfem. Miała 24 progi i Floyd Rose. Została kupiona w komisie we Wrocławiu za jakieś 700 złotych pod koniec roku 2000. Wtedy zacząłem grać bardziej na poważnie. Przez moment grałem na niej bez wzmacniacza, zaraz potem pojawił się wzmacniacz Laboga 50, model Raduli, w brązowej skórze. Dawałem na nim czadu. Potem doszła jakaś kaczka firmy Koda, próbowałem różnych dopałek. Potem przeskoczyłem na multiefekty Digitecha z końcówką mocy, następnie z powrotem wzmacniacze tranzystorowe: Randall Warhead, którego miałem bardzo długo. To fajny wzmacniacz, bardzo często zresztą używany w Hertzu. Bardzo ciekawy sprzęt. Potem zaczęły się lampiaki: miałem Engla Fireball, Powerball i znów czarnego Fireball 100. Po nich przyszedł czas na EVH.
Uczyłeś się grać sam?
Uczyłem się sam, ale czasami znajdowałem ludzi, którzy łupią na gitarze i pobierałem konsultacje.
Nie masz wykształcenia muzycznego?
Nie, nie chodziłem do żadnej szkoły muzycznej. Uczyłem się grać z nut. Ale nie zagłębialiśmy się w teorię muzyki itp. Kiedyś chciałem, ale potem sprawy zaszły już tak daleko, że nie miałem na to czasu. Najpierw zacząłem sobie grać dla zabawy i nie interesowały mnie nuty, a kiedy pomyślałem, że to mogłoby mi się przydać, nie było już jak. A może kiedyś się uda?
Ale sam uczysz.
Uczę, więc musiałem się do tego przygotować. Zająłem się na poważnie teorią, budową akordów i tak dalej, żeby być w stanie odpowiedzieć na pytania uczniów. Wiadomo, że nie uczę gitary jazzowej, tylko głównie rocka i metalu, ale znam dźwięki na gryfie, interwały, skale, budowę akordów, całą szeroko pojętą teorię. Jestem w stanie odpowiedzieć na większość trudnych zagadnień. Jeżeli się pojawia jakiś temat, którzy przerasta moją wiedzę, próbuję się doszkolić. Czytam też nuty – nie a vista, ale bez problemu.
Czy taka podstawa teoretyczna przydaje się podczas pracy muzyka, podczas tworzenia, grania i wykonywania?
Tak, bo wszystko staje się bardziej usystematyzowane i potrafisz to nazwać. Ale czasami jest tak, że lepiej zagrać z serducha niż coś sobie zaplanować. Może inaczej: teoria nie przeszkadza.
Piszesz muzykę biorąc pod uwagę kwestie teoretyczne?
Próbowałem, ale efekty były zbyt poukładane i poprawne. A to nie ma być poprawne. Albo żre, albo nie żre. Czasami lepiej dać się ponieść i zagrać nie używając żadnej skali albo w ogóle szukając różnych dźwięków. Czasami puszczam sobie podkład i improwizuję, sprawdzam ten akord, skalę taką i siaką. A czasami po prostu lecę, jedno kółko zagram w jeden sposób, potem wszystko próg wyżej, próbuję każdą skalę i słucham, co mi dają, co wnoszą. Każda z nich ma swój charakter. Vai powiedział kiedyś, że grając skale brzmisz jak idiota, jeśli nie znasz ich smaku, nie wiesz, co wnoszą. Jeśli masz taką wiedzę, możesz ich używać. Czasami można zafrazować tak, że zwykła chromatyka będzie świetnie pasować. Ale z drugiej strony z teorią jest mi łatwiej: wiem, czego szukać w danej tonacji, jak to przenieść na gryf.

Nie ciągnie cię do tego, żeby bardziej wyżyć się w komponowaniu? W Hate komponuje głównie Adam, w Vedonist ostatnią płytę popełnili w większości Łukasz i Artur.
Mam napisaną całą płytę zespołu Extinct Gods. To mój zespół, istniejący od 2002, w którym piszę praktycznie całą muzę.
Ale od 2011 roku też milczy.
Tak. W 2012 zacząłem pracować nad nową muzyką, pomysłów było sporo, ale cały czas je odkładałem, bo nie było na to czasu. Najpierw grałem w Lost Soul, potem miałem pauzę, pojawił się Vedonist, następnie Hate. Perkusista Extinct Gods gra w Shodan, którzy też robią teraz kolejną płytę. My mamy nagrane bębny, piloty. Czekam na odpowiedni moment, żeby się tym zająć, ale chyba już jest bliżej niż dalej. Pewnie ta przerwa wynika też trochę z lenistwa. Muszę w końcu usiąść i to skończyć, bo materiał jest ciekawy. Może teraz, skoro Hate jest już nagrane, znajdę trochę więcej czasu. Z Hate było sporo pracy – najpierw „Tremendum”, potem po niedługim czasie kolejna płyta, a to przecież mój priorytetowy zespół, więc swoje rzeczy musiałem odłożyć. Może w tym roku uda mi się do nich wrócić.
Czyli jest jakaś szansa, że płyta będzie w przyszłym roku.
Tak, na pewno. Zobaczymy tylko jak to będzie wyglądać, jaki będzie skład. Minęło dużo czasu, więc podobnie jak w przypadku Vedonist musimy sprawdzić, czy wszyscy chcą kontynuować. Wiadomo, każdemu życie biegnie dalej, dużo się zmienia. Nie wszyscy są w muzyce, każdy ma swoje życie. Trzeba zatem zweryfikować, czy wszyscy chcą ciągnąć to dalej.
Wróćmy do Hate. Kilka lat temu Adam mówił mi w wywiadzie, że planuje grać regularne trasy po Polsce, żeby zespół był bardziej rozpoznawalną marką w kraju, bo chyba wciąż jesteście bardziej cenieni za granicami niż u nas. Ale od tamtego czasu nic się w tym temacie nie stało. Czy ten temat jest żywy? Czy jest szansa na taką trasę?
Temat jest żywy, ale chcemy to zrobić albo porządnie, albo w ogóle. Jest to trudne, jeśli pojawiają się na horyzoncie jakieś fajne trasy za granicą, jak choćby te Stany. Widziałem, że pojawiła się już zapowiedź wrześniowej trasy z Vader i Thy Disease po Skandynawii, mamy też trochę festiwali. Poza tym jest nowa płyta, więc pojawią się zaraz propozycje tras europejskich, może Ameryka Południowa czy Rosja. Mamy wciąż ważne wizy do Stanów, więc może w tym lub przyszłym roku tam wrócimy. Trzeba będzie zatem na Polskę znaleźć czas, ale chcemy to zrobić porządnie. Może będzie to jeszcze ten rok, może przyszły. Nie chcemy robić takiej trasy „bo trzeba”, chcemy zrobić to dobrze, z pompą. Pracujemy nad nowym aspektem wizualnym koncertu. Będzie to coś innego. Jesteśmy w trakcie prac nad nową scenografią i oprawą sceniczną. Będzie dużo nowości.