Mark Morton, gitarzysta Lamb of God, giganta współczesnego metalu, zaprosił słuchaczy do swojego prywatnego muzycznego świata. A jest to świat nieco inny, niż moglibyśmy się spodziewać, bo poza metalem jest tam sporo miejsca na rocka czy blues. Wszystko to znalazło się na solowej płycie Marka zatytułowanej „Anesthetic”, w której udział wzięła także plejada gości. Z okazji jej premiery postanowiliśmy wypytać Marka o kilka spraw. Ale to on zaczął rozmowę.
Cześć, byłem w Polsce ostatnio, w grudniu!
Tak, wiem, razem ze Slayer.
Dokładnie! Jak się wypowiada nazwę tego miasta? Uods?
Łódź.
Trudne. (śmiech)
Nic tu nie jest łatwe. Ale mamy dzisiaj trochę inny pretekst do tej rozmowy.
A tak, tak. (śmiech)
„Anesthetic” to twoja pierwsza solowa płyta. Pierwsza solowa płyta gitarzysty dużego zespołu metalowego to musi być dla niego ważna osobista sprawa, co?
I tak właśnie jest. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak dużym przedsięwzięciem będzie taka płyta. Chciałem po prostu poskładać do kupy piosenki, nad którymi pracowałem, a tymczasem kiedy zaangażowali się w to inni artyści, urosło to do bardzo dużych rozmiarów. To dla mnie teraz naprawdę poważna rzecz. I bardzo specjalna. Jestem zachwycony tym, jak cała sytuacja się potoczyła i nie mogę się doczekać, jak się rozwinie dalej.
I powinieneś być dumny. Płyta jest świetna.
Łał, dzięki wielkie. Z racji zawodu pewnie słuchasz dużo muzyki, więc taka pochwała dużo dla mnie znaczy.
Wiemy, co oznacza słowo „anesthetic”, które stało się tytułem płyty – to po prostu znieczulenie. Chciałeś tym albumem zablokować jakieś emocje? Czy tak należy interpretować ten tytuł?
Fajnie, że tak to odebrałeś, bo faktycznie to właśnie się za tym tytułem kryje. Muzyka zawsze była dla mnie rodzajem ucieczki czy czegoś, w czym upatrywałem schronienie, co pomagało mi wyleczyć rany. Stąd właśnie taki, a nie inny tytuł.
Czemu w ogóle chciałeś zrobić solowy album? Okej, chciałeś po prostu dokończyć jakieś piosenki, a nagle całe przedsięwzięcie się rozrosło, ale czy z Lamb of God nie masz przypadkiem wystarczająco dużo zajęć?
Lamb of God daje mi bez dwóch zdań wystarczająco dużo roboty. I to roboty, którą kocham, bo kocham ten band. No i faktycznie jesteśmy cały czas zajęci. Ale jednocześnie – jak teraz już wiesz – piszę bardzo dużo muzyki, która niekoniecznie mieści się w tym, co Lamb of God gra czy chce grać. Mam sporo rzeczy, które są bardziej po rockowej czy bluesowej stronie, jest trochę też takich bardziej komercyjnie brzmiących. Miałem stosik takich piosenek, które sobie składałem. Nie byłby to odpowiedni materiał dla Lamb of God, z tym zespołem nie gralibyśmy czegoś takiego, nie wykorzystalibyśmy ich. Ale zagrałem kilka tych numerów Joshowi Wilburowi, naszemu producentowi. Spodobały mu się, więc zaczęliśmy nad nimi pracować. Wzięliśmy się za jakieś dwie czy trzy pierwsze, ot tak po prostu żeby zobaczyć, co nam z tego wyjdzie. Dopracowywaliśmy te pomysły, składaliśmy w całość. A że wyszły całkiem fajnie, to szliśmy dalej. W miarę jak posuwaliśmy się z pracą zaangażowali się inni ludzie, np. Jake Oni, który pomógł nieco zarówno od strony biznesowej, jak i kreatywnej. Wtedy właśnie okazało się, że cały ten projekt może stać się rzeczywistością.
Nauczyłem się, że wciąż jeszcze czeka mnie wiele nauki. Dzięki temu projektowi czuję się teraz troszeczkę starszy i troszeczkę mądrzejszy.
Niektóre fragmenty „Anesthetic” brzmią akurat tak, że mogłyby wylądować na płycie Lamb of God, ale faktycznie sporo innych nijak się ma do tego zespołu. Jak to było z tymi rzeczami, które się różnią od stylistyki twojego macierzystego zespołu? Specjalnie chciałeś odejść jak najdalej, udowodnić coś komuś?
Nie było tak, że chciałem, że to zaplanowałem. Tak po prostu czasem wychodziło. Nie wymyśliłem sobie, że siądę i napiszę album rockowy zamiast metalowego. Nic z tych rzeczy. Te piosenki w zasadzie były gotowe. Niektóre z nich powstały jeszcze przed ostatnim albumem Lamb of God. Nie miałem zatem zamiaru udowadniać, że potrafię grać coś innego niż metal, po prostu dokończyłem materiał, który miałem. Potrzebowałem jakiegoś ujścia dla nich, jakiegoś powodu, żeby je dokończyć, żeby dać im życie. Ten projekt stał się ich domem.
Ile czasu powstawał ten materiał? Kiedy napisałeś najstarsze fragmenty?
Nagranie i miksowanie materiału zajęło jakoś półtora czy dwa lata. Wydaje mi się, że od pierwszych nagrywek do finalnych miksów doszło w nieco ponad półtora roku. I kiedy mówię o nagrywkach mam na myśli już nagrywanie albumu, bo większość piosenek miałem porejestrowane w formie demówek, bo rzeczywiście materiał jest starszy. Nie potrafię ci powiedzieć kiedy powstały pierwsze fragmenty, które możesz usłyszeć na „Anesthetic”, ale zaczęliśmy nad nimi pracować jako nad konkretnym projektem pewnie jakieś dwa lata temu.
Muszę cię zapytać o Chestera Benningtona. Nagrana z nim „Cross Off” otwiera płytę i to świetny metalowy hicior. Czy nagrywaliście na długo przed jego śmiercią?
Nie, to nie było na długo przed nią.
Jak zapamiętałeś pracę z nim?
To była przyjemność. Był naprawdę wspaniałomyślny, obdarzał nas kreatywnością i pomysłami. Podobała mu się ta piosenka. Przyszedł do studia świetnie przygotowany, zmotywowany, bardzo entuzjastycznie nastawiony. To wszystko zresztą słychać w tym wykonaniu. Napisaliśmy dużą część tekstu wspólnie, sporo dyskutowaliśmy o tym, co chcemy powiedzieć. Praca z nim była satysfakcjonująca. Był niesamowicie utalentowany. Pomysły, ich wykonanie – wszystko na najwyższym poziomie. Jego technika wokalna była szczególnie zachwycająca. Wszyscy wiemy, że Chester miał legendarny głos, ale jego wiedza o tym głosie, jego świadomość własnych możliwości były naprawdę niezwykłe.
I to słychać. A „Cross Off” to chyba jedno z ostatnich nagrań, w jakich Chester wziął udział.
Nie wiem, czy nagrywał coś jeszcze potem, ale na pewno było to jedno z ostatnich, jeśli nie ostatnie. Sesja odbyła się na krótko przed jego śmiercią.
Muszę cię zapytać o jeszcze jednego wokalistę z całej grupy, jaką masz na płycie. Piosenkę „Imaginary Days” zostawiłeś dla pewnego specjalnego zawodnika…
Tak, jest świetny, najlepszy gość na płycie… (śmiech)
Od początku wiedziałeś, że zaśpiewasz tę piosenkę sam?
Nie, nie planowałem tego od początku. Napisałem sporą część tekstów i partii wokalnych na płytę – nie wszystkie, ale większość, czasami po prostu wskazywałem jakiś kierunek, w którym chciałbym, żeby tekst poszedł. Do „Imaginary Days” akurat napisałem całość od początku do końca. Kiedy składaliśmy wszystkie piosenki do kupy to nagrywałem też demo wokali, żeby wskazywać, gdzie jest zwrotka, gdzie refren, jakiś ogólny zamysł dla wokalistów. „Imaginary Days” też rzecz jasna nagrałem. Była to jedna z pierwszych piosenek, jakie ukończyliśmy. Czas płynął, a my wciąż mieliśmy to demo z moim wokalem i przyzwyczailiśmy się do niego. Mieliśmy wokalistę, który nagrał to wszystko jeszcze raz zamiast mnie. I nie chodzi o to, że nie zaśpiewał tego lepiej, bo zaśpiewał. Po prostu przywykliśmy do pomysłu, że to ja zaśpiewam ten numer i tę wersję zostawiliśmy.
Puszczam sobie jakieś stare winyle, na przykład „At Fillmore East” The Allman Brothers Band, coś Steviego Raya Vaughana czy Jimiego Hendrixa i po prostu jammuję do tego. To właściwie jedyna forma jakichkolwiek ćwiczeń, jaką stosuję.
Wyszło fajnie.
Dzięki! Zebrałem całkiem pozytywne opinie. W jakiś sposób wydawało się nam stosowne, żebym zaśpiewał coś skoro ma to być mój album. Poza tym to sprawia, że wszyscy inni wokaliści wypadają jeszcze lepiej!
Zrobiłeś sobie tym albumem całkiem niezłą okazję do popracowania ze świetnymi muzykami, z którymi nie grasz na co dzień. I wcale nie chodzi tylko o wokalistów, bo jest także choćby David Ellefson z Megadeth, chłopaki z Trivium… Czy to doświadczenie zmieni jakoś twój sposób pracy albo sposób myślenia o muzyce? Nauczyłeś się czegoś nowego?
Nauczyłem się dużo. Nie wiem, czy to zmieni cokolwiek w moim sposobie pracy w moim macierzystym zespole Lamb of God, bo tam też mamy wypracowane swoje metody. Ale faktycznie nauczyłem się sporo o robieniu płyt. Myślałem, że nie ma już w tym dla mnie nic nowego, bo nagrałem sporo płyt z Lamb of God, a tu proszę. Zdałem sobie sprawę, że jest wiele etapów pracy, w których przy okazji albumów LoG ktoś inny przewodzi i bierze odpowiedzialność. To czasami małe rzeczy: lista wykonawców, podziękowania, korekta tekstów, wszystkie kwestie graficzne, okładki i inne rzeczy… Jest tego naprawdę dużo kiedy jest się jedyną osobą odpowiedzialną za wszystko. Poznałem to wszystko. Ale przede wszystkim nauczyłem się, że wciąż jeszcze czeka mnie wiele nauki. Dzięki temu projektowi czuję się teraz troszeczkę starszy i troszeczkę mądrzejszy. Jeśli będę kiedyś robił coś takiego ponownie, będę pewnie nieco lepiej przygotowany, a przynajmniej będę wiedział na co się porywam. Dla Lamb of God to jednak chyba nic nie zmieni. Jestem członkiem zespołu, piszę sporo materiału, mam swój głos w grupie, ale ostatecznie jestem jednym z pięciu członków. I w sumie dobrze będzie wrócić i być po prostu jednym elementem w grupie.
Piszę przecież też mnóstwo naprawdę gównianych riffów. Tylko jakiś procent jest na tyle dobry, żeby przedostać się do publicznej konsumpcji. Obecnie chyba wystrzelałem się z tych dobrych i zostały mi jakieś kawałeczki, skraweczki, urywki. Muszę wrócić do biurka i pisać nowe.
„Anesthetic” pokazuje jak wszechstronnym gitarzystą jesteś. Masz jakiś sposób na to, żeby być cały czas w formie i nie ograniczać się do metalu?
Szczerze mówiąc to jest chyba dokładnie odwrotnie – kiedy gram rocka czy blues to przychodzi mi to naturalnie. Tak gram, kiedy gram sam sobie. Metal to coś, za czym muszę nadążać. On się ciągle zmienia, ewoluuje, zmienia się strojenie, zmieniają się struny, zmienia się sprzęt… Wiesz, to też nie jest tak, że na siłę pędzę za wszystkimi modami, ale lubię wiedzieć, co się dzieje i co jest na topie. W kwestii gry „Anesthetic” pokazuje, jak gram na co dzień, jakiego rodzaju rzeczy przychodzą mi naturalnie. W zasadzie nie jest to coś skrajnie różnego od tego, jak gram w Lamb of God – tam też wciąż jestem bluesmanem, tylko po prostu nadaję temu inny charakter, bo to przecież thrashowo-groove’owy zespół. Materiał, który słyszysz na tej solowej płycie jest prostszy, bardziej bezpośredni. Pozwolił mi na granie trochę bardziej tradycyjnie pojmowanego rocka.
Masz jakieś nawyki ćwiczeniowe?
Nie ćwiczę zbyt wiele w takim tradycyjnym znaczeniu pojęcia „ćwiczyć”. Jammuję do muzyki. Puszczam sobie muzykę, której lubię ostatnio słuchać i gram. Mam odtwarzacz, obok mały wzmacniacz. Podłączam się i jammuję. Puszczam sobie jakieś stare winyle, na przykład „At Fillmore East” The Allman Brothers Band, coś Steviego Raya Vaughana czy Jimiego Hendrixa i po prostu jammuję do tego. To właściwie jedyna forma jakichkolwiek ćwiczeń, jaką stosuję.
I pewnie najprzyjemniejsza.
To jest dla mnie najważniejsze, bo po prostu jeśli coś mnie nie jara, to tego nie robię. Proste.
Jakiego sprzętu używałeś podczas sesji do „Anesthetic”?
Były to głównie moje standardowe graty, o których wszyscy wiedzą. Mam swoją sygnaturę u Jacksona – Dominion. Grałem więc na tych gitarach, bo to moje ulubione instrumenty. Parę lat temu zrobiliśmy edycję z okazji dziesiątej rocznicy, wyszła świetnie i bardzo fajnie się sprzedała. Mam też customowego Jacksona z mostkiem Evertune, który świetnie sprawdza się w studio. Jego też używałem. Josh ma fajnego Les Paula – na nim też nagrywaliśmy, bo fajnie trzyma wszystko w kupie swoim charakterem. Nie wiem dokładnie co to za gitara, ale wydaje mi się, że nie jest jakaś bardzo stara. Pewnie pochodzi z 2000 roku. Nagrywaliśmy na niej głównie partie rytmiczne. Ścieżki rytmiczne przepuszczaliśmy przez moją głowę Mesa Boogie Mark IV, a ślady gitary prowadzącej chyba przez Mark V, a może też przez Mark IV… Nie pamiętam dokładnie, nie podchodzę do kwestii sprzętowych w jakiś kliniczny sposób. Jeśli chcieliśmy coś przetestować w studio to po prostu wpinaliśmy to do łańcucha sygnału, kręciliśmy gałkami i sprawdzaliśmy, czy nam się podoba, czy nie.
Okej, wiemy już jak powstawał materiał z „Anesthetic”. A ile nieopublikowanych jeszcze pomysłów, riffów, fragmentów tekstów masz gdzieś na smartfonie, komputerze, w szufladach?
Trochę jest. Ale pracujemy nad nowym materiałem Lamb of God, więc większość tych pomysłów już tam zagospodarowałem. To jest w ogóle dziwny moment, bo przez to wszystko tak naprawdę wyczerpałem moje zapasy dobrych pomysłów. Zostały mi jakieś skrawki. Ludzie mi mówią: „stary, piszesz zajebiste riffy!”. A ja zawsze pytam: „okej, a powiedziałbyś mi, gdybym ci zagrał jakiś słaby?”. Piszę przecież też mnóstwo naprawdę gównianych riffów. Tylko jakiś procent jest na tyle dobry, żeby przedostać się do publicznej konsumpcji. Obecnie chyba wystrzelałem się z tych dobrych i zostały mi jakieś kawałeczki, skraweczki, urywki. Muszę wrócić do biurka i pisać nowe.
Premiera nowego Lamb of God w tym roku?
Nie wiem jeszcze, nie potrafię ci powiedzieć, bo nie mamy jeszcze zaklepanego studia ani nic z tych rzeczy. Piszemy, parę rzeczy już się fajnie kręci, zapowiada się dobrze.
Wracając na koniec do „Anesthetic” – był ktoś, kto odmówił udziału w tym projekcie?
Tak, była jedna osoba, która odmówiła, ale robiąc to z klasą i szacunkiem. Przyszło mi kiedyś do głowy, że byłoby wspaniałą sprawą mieć Jasona Newsteda z Metalliki na płycie. Bardzo chciałem, żeby zagrał na basie w tych kilku bardziej metalowych piosenkach. Napisałem do niego i odpisał. Wysłałem mu piosenki. Odpowiedział mi, że to świetny materiał, życzył mi powodzenia z nim, ale jednocześnie zaznaczył, że pracuje nad innymi rzeczami, jest w innym miejscu i po prostu nie miałby wystarczająco czasu żeby poświęcić się jeszcze temu materiałowi. To była bardzo grzeczna i uprzejma odmowa.
Ostatnia rzecz: gdybyś jutro miał znów nagrać taką płytę jak „Anesthetic” – jakich innych muzyków zaprosiłbyś do udziału?
O stary, nie mam pojęcia. Jedno wiem – gdybym miał jutro nagrywać taką płytę to dzisiejszej nocy na pewno miałbym koszmary. (śmiech) Oczywiście jest grupa muzyków, których kocham i z którymi chciałbym popracować. Na przykład Corey Taylor (wokalista Slipknot i Stone Sour – przyp. J.M.) – zakumplowaliśmy się przez lata. Ma wielki talent. Ale takich ludzi jest więcej. Póki co koncentrujemy się na tej płycie. Może za parę lat pomyślimy o kolejnej.