Tym razem stwierdzili, że nie muszą nagrywać hitu, przecież ich nikt już i tak nie gra w żadnej stacji radiowej, więc nie ma się co o to zabijać. Dacie wiarę, że chodzi o Deep Purple, jedną z największych legend rocka? O tym, w jakich dziwnych czasach przyszło nam żyć i rzecz jasna o nowej, bardzo dobrej płycie „Whoosh!” opowiada nam gitarzysta Purpli – Steve Morse.
Zanim pogadamy o „Whoosh!”, nowym albumie Deep Purple, chciałbym cię zapytać o aktualną sytuację na świecie i na to, jak pandemia wpływa na przemysł muzyczny. Myślisz, że ta gałąź biznesu jeszcze będzie taka, jak wcześniej? A może jest to po prostu nowa rzeczywistość i musimy do niej przywyknąć?
Myślę, że kiedyś powróci, ale nie będzie to zaraz. Nawet kiedy pojawi się jakaś szczepionka albo wirus zmutuje i przestanie być tak niebezpieczny, potrzeba będzie na to czasu. Kiedyś zapewne dojdziemy do punktu, w którym ludzkość uzna, że koronawirus nie jest już tak śmiercionośny, zostanie on zredukowany do infekcji, przeziębienia, które nie będzie już straszne. Wtedy ludzie będą chcieli wrzucić do tej poprzedniej normalności. Każdy, kogo znam, pożąda jakiegoś kontaktu społecznego. Jesteśmy istotami stadnymi. Publiczność jest kluczowym elementem grania muzyki na żywo. Granie do iPhona albo innej kieszonkowej kamerki po to, żeby wrzucić to do internetu jest fajne w niektórych przypadkach, ale nic nie zastąpi prawdziwego koncertu i energii płynącej od publiczności.
Granie do iPhona albo innej kieszonkowej kamerki po to, żeby wrzucić to do internetu jest fajne w niektórych przypadkach, ale nic nie zastąpi prawdziwego koncertu i energii płynącej od publiczności
Media muszą przestać politykować i skupić się na faktach, by pomóc ludzkości przystosować się i wiedzieć, co jest prawdziwe, a co nie. W tej chwili mamy tylko spory. Tutaj, na południu, gdzie mieszkam, jest informacja, że gorąca pogoda zabija wirusa. Ale jednocześnie kiedy jest bardzo gorąco, ludzie wychodzą, spotykają się, oddychają tym samym powietrzem, więc wirus się łatwiej roznosi. To są sprzeczności. Przez nie umierają ludzie. Taki brak pewności w umysłach ludzi jest niebezpieczny. W momencie, kiedy ludzie zdadzą sobie w końcu sprawę, że pewne rzeczy działają, że trzeba utrzymać dystans, że szczepionki pomagają – wtedy wrócą też koncerty.
A propos zmian: co zmieniło się w Deep Purple wraz z nowym albumem? Czy dla was, jako zespołu, w całym procesie było coś nowego?
Tak, chyba po prostu fakt, że w ogóle się tym albumem nie przejmowaliśmy, był w jakimś stopniu nowy. Nie było w ogóle żadnego ciśnienia, żeby ta płyta odniosła jakiś sukces, mieliśmy się po prostu dobrze czuć. To przyjemna, rozrywkowa płyta. Piosenki, jak „No Need To Shout”, „What the What” czy „The Long Way Around” to po prostu fajne numery. Nie ma w tym żadnej pretensjonalności. Nagraliśmy też ponownie pierwszą piosenkę, jaką Deep Purple kiedykolwiek stworzyło – „And the Address”. Stary, to było 54 lata temu. Dasz wiarę, że jakiś zespół może istnieć przez 54 lata?
No właśnie. Mówisz, że nowością było to, że nie myśleliście o nagraniu płyty, która odniesie sukces, a po prostu chcieliście się dobrze bawić. Jakim cudem jest to nowość, skoro mówimy o zespole istniejącym od lat 60-tych?
No widzisz. Po części wzięło się to chyba stąd, że cały biznes nagraniowy zmalał. Nie da się zarobić na nagrywaniu i wydawaniu, ludzie spędzają zatem mniej czasu nad tym i nie mają do tego motywacji. Naszą motywacją było zatem stworzenie piosenek, które będziemy lubić i które polubią ludzie, a nie takich, które zapewnią sukces czy się sprzedadzą.
Cały biznes nagraniowy zmalał. Nie da się zarobić na nagrywaniu i wydawaniu, ludzie spędzają zatem mniej czasu nad tym i nie mają do tego motywacji. Naszą motywacją było zatem stworzenie piosenek, które będziemy lubić i które polubią ludzie, a nie takich, które zapewnią sukces czy się sprzedadzą
Chcieliśmy mieć materiał, który napędzi kolejną trasę. Nikt nie udaje, że będą to grać w radio. Muzyka popowa też się zmieniła. A przecież w latach 60-tych i 70-tych rock był popem. Teraz został wymieniony przez zupełnie inną muzykę.
Wspomniałeś wcześniej kilka tytułów nowych piosenek, w tym „No Need To Shout” i „The Long Way Round”. To akurat dwa z trzech moich ulubionych numerów na albumie. Trzecim jest „Nothing At All”.
Och tak, to fajny numer. W środku jest ta świetna partia Dona. Kiedy sobie jammujemy Don często cytuje jakieś fragmenty muzyki klasycznej. Tym razem stwierdziliśmy, że może fajnie będzie wpleść to w piosenkę. Lubię też partię gitary w zwrotce. Ma taki uspokajający, kojący charakter.
Rozmawialiśmy o tym, co jest nowe dla zespołu. Ale czy było coś, co było wymagające dla ciebie, jako gitarzysty?
Chyba tak. Wspomniałem o tej partii w „Nothing At All”. Dużo się w niej dzieje. Kiedy ją nagraliśmy za pierwszym razem przy pomocy rekordera Rogera, było super. Było słychać sporo pogłosu pomieszczenia, co dawało naprawdę fajny efekt. Ale kiedy powtórzyliśmy w studio napotkaliśmy trochę problemów. Brzmiało to po prostu brzydko. Musiałem nad tym popracować. Startowałem z tym ze dwa, czy trzy razy, przerywałem, nagrywałem, przesuwaliśmy mikrofony, próbowałem jeszcze raz, znowu z kilkoma falstartami. W końcu znalazłem odpowiednie kostkowanie i opracowaliśmy odpowiednie ustawienia sprzętu, żeby zasymulować to brzmienie, które znaliśmy z nagrania z próby. To było dla mnie coś innego, nowego. Do tego kilka solówek, które nagrywałem na sześciostrunowym basie i gitarze barytonowej. Granie na takiej gigantycznej gitarze było dla mnie dziwne. Była oczywiście nastrojona o wiele niżej, struny zachowywały się inaczej, niż te, do których jestem przyzwyczajony. To były fajne momenty.
Ale brzmienie na albumie macie świetne. Słychać to szczególnie w gitarach i basie – dźwięk jest ciepły, bardzo naturalny. Szukaliście konkretnie takiego brzmienia?
To już raczej robota Boba Ezrina, producenta. Ja oczywiście lubię takie ciepłe gitary, ale on woli bardziej hi-endowe, wysokie brzmienie. Ja zawsze ustawiałem sobie dźwięk tak, jak chciałem go mieć na płycie. A potem przychodził Bob, mówił: „Człowieku, słyszałeś kiedyś o pełnym brzmieniu?” i dokręcał mi wysokie tony. Kłóciliśmy się o to nieustannie, ale w końcu znalazł sposób na to, żeby dorzucić trochę tych wysokich tonów do tego, co ja ukręcałem. To w końcu on jest głównym człowiekiem odpowiadającym za dźwięk. Próbowałem nim kierować, ale to on ma największe doświadczenie w nagrywaniu, więc musiałem słuchać jego rad.
Jakiego sprzętu używałeś podczas nagrań?
Miałem ze sobą dwie gitary, moje dwa Music Many. Pierwszy z nich to moja sygnatura z czterema przetwornikami, to ta sama gitara, której używam na każdym koncercie. W niektórych przypadkach lepiej jednak brzmiał Music Man SM-Y2D, ma bardziej typowy, rockowy dźwięk. Jest lżejsza, ma korpus z topoli i laminowany top. To naprawdę daje różnicę w brzmieniu. W niektórych momentach przez to brzmiała lepiej, ale 95% muzyki nagrałem na tej pierwszej. Obie świetnie sprawdzają się też w solówkach, ale cały czas ćwiczyłem na tej pierwszej z czterema pickupami, więc na niej też je nagrałem, bo po prostu jestem do niej bardziej przyzwyczajony. Wzmacniacz to wciąż ENGL Steve Morse. Dzielę dźwięk na kanały. Do kanału dry, który jest zawsze włączony, mam TC Electronics Polytune i Keeley Compressor. Do tego mam kolumny 4×12. Sygnał przepuszczam jeszcze przez pedał TC Electronics Flashback, który jest ustawiony w 100% na kanał wet. Druga część dźwięku idzie przez pedał Ernie Ball VP Jr. do drugiego wzmacniacza, w którym używam tylko powerampu. Tutaj mam wszystko ustawione na kanał wet, wychodzi to z niego do jeszcze jednego pedału delay i pętlą efektów do niego wraca. Gram więc na tym wzmacniaczu od kanału dry, a kiedy chcę trochę delaya to po prostu pedałem włączam ten drugi. Każdy wzmacniacz nagrywał się na inną ścieżkę, ale wszystko to stało w jednym pomieszczeniu, więc mikrofony od jednego zbierały też troszeczkę drugiego. Taki miks wyszedł bardzo ładnie i naturalnie. To jest jednocześnie mój zestaw koncertowy. Nic się w nim nie zmienia, w studio miałem tylko mniej kolumn.
Wspomniałeś wcześniej, że wciąż ćwiczysz każdego dnia. Masz jakieś określone nawyki, jakiś sposób ćwiczenia na gitarze, który ci się sprawdza?
Pewnie, oczywiście. Jak się trochę postarzałem w prawej ręce pojawił mi się artretyzm. Żeby ominąć problemy z palcami, w których trzymam kostkę, musiałem nauczyć się mocniej używać ramienia i łokcia. Ćwiczę to na skalach i riffach, żeby wyrobić siłę i dokładność.
Jak się trochę postarzałem w prawej ręce pojawił mi się artretyzm. Żeby ominąć problemy z palcami, w których trzymam kostkę, musiałem nauczyć się mocniej używać ramienia i łokcia. Ćwiczę to na skalach i riffach, żeby wyrobić siłę i dokładność
Poza tym gram też całe skale bendami, podciągam je o pół albo o całą nutę. To też pomaga w wyćwiczeniu fajnego wibrato.
Trasa promująca „Whoosh!” została przesunięta na przyszły rok. Co będziesz robił w międzyczasie? Przez cały rok będziesz…
Ha, wiesz, nigdy nie byłem bardziej zajęty niż teraz, kiedy przestaliśmy zarabiać pieniądze. Wszyscy wiedzą, że siedzę w domu, więc wszyscy do mnie piszą maile i zapraszają do współpracy. Mnóstwo muzyków przecież utknęło w domu tak jak ja, więc każdy chce coś zrobić. Bawię się też w lekcje online, trochę w produkcję, no i piszę. Mam chyba kilka kolejnych albumów gotowych. Mogę ci powiedzieć tylko jedną rzecz, której na pewno nie zrobię przez najbliższy rok: na pewno nie pójdę do banku podjąć żadnej gotówki, bo jej nie mam.
Witaj w klubie.
Nieźle się porobiło, co? Naprawdę się boję o naszą ekipę, ale też o ludzi pracujących choćby w restauracjach, w klubach, o innych artystów. Jest mnóstwo ludzi, którzy potrzebują bezpośredniego kontaktu z innymi by przetrwać. Cały czas o nich myślę.
Mam nadzieję, że to się wszystko niedługo skończy i wrócimy do tego, co nazywaliśmy normalnością.
Ja też. Wciąż jednak obawiam się, że to może się przeciągnąć, bo nie mamy odpowiednich informacji. Serwisy informacyjne przekształcają informacje, by umoczyć je w polityce. Nie podają danych w sposób bezinteresowny, bez dorabiania do nich dodatkowego kontekstu, takiego, jaki im pasuje. Gdyby nie to, to jestem pewien, że proces przechodzenia przez pandemię byłby krótszy. Kiedyś jeszcze będzie tak, że będziemy spotykać się na koncertach i ludzie nie będą obawiali się gromadzić. Ale jeszcze nie teraz. Potrafię sobie wyobrazić, że w najbliższym czasie zagramy jakieś koncerty na świeżym powietrzu, mamy przecież wielkie amfiteatry, gdzie masz pięć tysięcy miejsc siedzących blisko siebie, ale za nimi jest duża przestrzeń, gdzie można usiąść na kocu. Być może na jakiś czas można zaaranżować tę przestrzeń tak, żeby zachować odstępy między ludźmi i mieć te dwa tysiące ludzi na koncercie… Nie wiem sam. Nie wiem nawet, czy byłoby to opłacalne. Poczekamy, zobaczymy.