Na drugim krążku moją uwagę zwrócił zaczynający się nastrojowo tryptyk, który otwiera „Hell’s Kitchen”, następnie mamy solówkę Sheriniana, który epatuje barwami i ekspresyjnymi liniami i otwarcie prezentuje swoje gitarowe inspiracje, wplatając w nie nawiązania do „Eruption”, a całość wieńczy „Lines in The Sand”.
Oczywiście nie brakuje też solowych popisów, które zgrabnie wypełniają czas na płycie i koncercie, ale nie zawsze są na tyle ciekawe, by przykuwać na dłużej uwagę. Chyba, że jest się młodym i obserwuje z wypiekami na twarzy swoich idoli (każdy z nas to chyba przechodził). Ja przy solówce na perkusji ziewałem, przy palcówkach na basie też spoglądałem w telewizor. Prócz wspomnianego wyżej popisu klawiszowca spodobała mi się solówka MacAlpine’a, więc jakościowo wychodzi remis 2:2.
Omawiany album to tylko dokument. Szkoda, że kwartet nie wydał jak na razie autorskiego materiału.
Piotr Nowicki