Pisać recenzję o płycie człowieka, który pokonał ciężką chorobę, nagrał potem rok po roku dwa doskonałe albumy („Born and Rised” i „Paradise Valley”), to czysta przyjemność. Mamy do czynienia z rozwinięciem stylistyki poprzedniego albumu, ale w tworzeniu nastroju John Mayer poszedł krok dalej.
Ciężko sobie wyobrazić, że ma dopiero trzydzieści sześć lat, bo komponuje, gra i śpiewa ze świadomością o wiele bardziej leciwego artysty. Nie chodzi o brak energii, tylko o pytanie, jaki poziom osiągnie John Mayer za lat dziesięć lub dwadzieścia? Cudowne dziecko wydoroślało już zupełnie i nie poszło w świat celebrytów, ale w sztukę przez duże „S” i jeśli zachowa obecną pokorę tudzież mądrość, być może będzie miał w przyszłości szansę zostać następcą wielkiego Erica Claptona. W jego muzyce wszystko cały czas idzie w kierunku folkowego, bluesowego lub countryrockowego raju, fender stratocaster w jego rękach brzmi chyba najbardziej poetycko z wszystkich swoich wcieleń, a muzyczną przestrzeń równie romantycznie malują pastelowe brzmienia klawiszy Chucka Leavella oraz wysmakowana sekcja rytmiczna.
Płyta powstała w niemal kameralnym składzie, za wszystkie gitary odpowiada John, basy nagrał jego kolega Sean Hurley, a bębnił Aaron Sterling. Produkcją zajął się ponownie duet Don Was – John Mayer. Do tego z rzadka chórki i nieliczne dęciaki. Może przydałoby się tu więcej melodii zamiast powtarzanych w kółko gitarowych fraz, ale przy odbiorze płyty jako całości nie ma wątpliwości co do jej charakteru – mimo wszystko jest gitarowa, nie taka łatwa jak „Born and Rised” i bardziej refleksyjna. W twórczości Mayera zawsze ważne były również teksty, dlatego warto otworzyć książeczkę płyty, by je prześledzić razem z muzyką, wówczas dane nam będzie poznać cały przekaz albumu.
Maciej Warda