Oto jaką historią podzielił się ostatnio z czytelnikami Farout Magazine. Jak wspomina Paul McCartney, Jimi Hendrix zagrał tytułowy kawałek z płyty „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” już trzeciego dnia od jej wydania. To właśnie, obok gitarowych umiejętności, najbardziej zaskoczyło Paula i te chwile od razu sobie przypomina, gdy dzisiaj wspomina Jimiego.
Cofnijmy się najpierw o kilka miesięcy od tego wydarzeania. We wrześniu 1966 roku, po kilku latach grania w różnych składach, Hendrix znalazł się w Nowym Jorku, występując w małych knajpach pod pseudonimem „Jimmy James”. To właśnie tam usłyszał go Chas Chandler, basista The Animals, który akurat chciał rozpocząć nową karierę jako menedżer. Od razu zapytał Hendrixa, czy nie pojechałby z nim do Londynu.
„Jestem w Anglii, tato. Poznałem pewnych ludzi, którzy zrobią ze mnie wielką gwiazdę. Zmieniliśmy moje imię na J-I-M-I” – powiedział Hendrix ojcu przez telefon po przylocie. Decyzja o zmianie zapadła w trakcie lotu. Hendrix przyleciał na pokładzie samolotu linii Pan Am, mało znany w swoim kraju i zupełnie obcy w Londynie, ale to miało się szybko zmienić.
Po przyjeździe Hendrixa do Londynu szybko rozeszły się wieści o jego niemal mistycznych umiejętnościach gry na gitarze. Choć Hendrix pojawił się na brytyjskiej ziemi pod koniec 1966 r., dopiero w czerwcu następnego roku Paul McCartney na własne oczy przekonał się, o co całe to zamieszanie. W Wielkiej Brytanii Jimi faktycznie w mgnieniu oka wspiął się na szczyt, a ponadto miło zaskoczył Beatlesów. Dla McCartneya było to wydarzenie, na które warto było czekać – ten wieczór do dzisiaj jest żywy w jego pamięci.
Zaledwie try dni przed koncertem, (1 czerwca 1967 roku) Beatlesi wydali płytę „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” w USA i Hendrix zaskoczył McCartneya, otwierając swój występ w Savile Theatre (obecnie Odeon Covent Garden) tytułowym utworem z tego albumu. McCartney wziął udział w koncercie razem z George’em Harrisonem i obydwaj wyszli z niego ze świadomością, że Hendrix to prawdziwy fenomen.
„Brian Epstein wynajmował go zazwyczaj, kiedy w niedzielę było już ciemno” – McCartney opowiadał Stephenowi Colbertowi o koncercie. „Jimi rozpoczął, zasłony odleciały do tyłu, a on wyszedł na przód, grając 'Sgt. Pepper’, z płyty, która została wydana ledwie w czwartek, więc to było dla nas jak największy komplement”.
Jimi rozpoczął, zasłony odleciały do tyłu, a on wyszedł na przód, grając 'Sgt. Pepper’, z płyty, która została wydana ledwie w czwartek, więc to było dla nas jak największy komplement
Macca kontynuował: „To oczywiście wciąż jest dla mnie wspaniałe wspomnienie, ponieważ i tak bardzo go podziwiałem, był niezwykle utalentowany. Pomyśleć, że ten album znaczył dla niego tak wiele, że zrobił to w niedzielę wieczorem, trzy dni po jego premierze… Musiał być w niego zasłuchany, bo w normalnych warunkach próby trwałyby jeden dzień, a potem można by się zastanawiać, czy w ogóle się tego podejmować, ale on po prostu to zrobił. Uważam to za jeden z największych zaszczytów w mojej karierze. Jestem pewien, że on nie pomyślałby o tym jako o zaszczycie, jestem pewien, że myślałby, że jest odwrotnie, ale dla mnie to było jak wielki zastrzyk energii”.
Ten album znaczył dla niego tak wiele, że zrobił to w niedzielę wieczorem, trzy dni po jego premierze… Musiał być w niego zasłuchany, bo w normalnych warunkach próby trwałyby jeden dzień, a potem można by się zastanawiać, czy w ogóle się tego podejmować, ale on po prostu to zrobił. Uważam to za jeden z największych zaszczytów w mojej karierze. Jestem pewien, że on nie pomyślałby o tym jako o zaszczycie, jestem pewien, że myślałby, że jest odwrotnie, ale dla mnie to było jak wielki zastrzyk energii