Jest to z pewnością związane z tym, że jako muzyk sesyjny musisz mieć pod ręką różne typy brzmienia.
Michał Grymuza: Dokładnie tak. Z racji tego, że pracuję głównie w studiu, to często jeśli gram jakąś partię i potrzebuję jaśniejszego brzmienia, wystarczy, że zmienię sam instrument i nie muszę nawet kręcić wzmacniaczem. Dlatego staram się mieć gitary jasne, ciemne, singlowe, nosowe i pod tym względem je sobie dobieram. Poza tym jestem wielbicielem klasycznych brzmień. Uważam, że tele to jest tele, strato to jest strato, rickenbacker to jest rickenbacker, les paul, ES – to są takie gitary, które są rozpoznawalne, one tworzyły brzmienia i historię muzyki. Chcę posługiwać się tymi soundami, czyli wybierać instrumenty, które same w sobie brzmią w sposób nie do podrobienia, a nie szukać czegoś, co jest kompromisem pomiędzy les paulem a stratem. Najlepiej mieć jedno i drugie, dobierając do określonych rzeczy w studiu.
Jeśli chodzi o wzmacniacze – pozostajesz wierny jednej marce czy też eksperymentujesz i dobierasz backline w zależności od potrzeb lub własnego uznania?
Michał Grymuza: Przez wiele lat byłem fanem AC30. To było coś, czego używałem najczęściej i najwięcej na nim nagrywałem. Wiadomo, że cięższe rzeczy nagrywałem na mesie czy marshallu, ale mesy ostatnio się pozbyłem, bo stała trzy lata niewłączana, więc nie było sensu jej trzymać. Do cięższych rzeczy używałem też wzmacniacza VHT, miałem kiedyś Yamahę Soldano, miałem „osiemsetkę” Marshalla, ale najwięcej gram ostatnio na trzykanałowym Matchlessie Independence 35. Kombinując z różnymi gitarami, które mam, i czasami używając jakichś dodatkowych efektów, potrafię na tym wzmacniaczu ukręcić większość brzmień, które potrzebuję. W studiu, jeśli potrzebuję dzwoniącego, jasnego soundu czy półcrunchu, to biorę voxa, a jeśli przesteru – marshalla czy mesę. To nie jest tak, że na jednym piecu ukręcę absolutnie wszystkie brzmienia, natomiast na żywo czy w większości nagrań używam ostatnio matchlessa. To najlepszy wzmacniacz, jaki wpadł mi w ręce na przestrzeni lat, dlatego go zatrzymałem i jest on podstawowym elementem mojego wyposażenia.
To właśnie na nim grasz teraz w Woobie Doobie?
Michał Grymuza: Tak, bo ma on bardzo dobry czysty kanał i ciekawy kanał przesterowany, można na nim zagrać i solówkę, i popykać jakieś funkowe rzeczy. Także jeśli będziemy grać koncerty, to będę go używał, a na płycie 90% nagrałem też na matchlessie.
Po śmierci Jima Marshalla udzieliłeś nam wypowiedzi, wspominając o swoim pierwszym wzmacniaczu JCM800, który nabyłeś dopiero po kilku latach pracy – masz go jeszcze?
Michał Grymuza: Oczywiście że mam! To jest coś, co zawsze będzie stało w studiu i co zawsze się przydaje, natomiast jest to wzmacniacz gabarytowo duży i nie do końca łatwy w obsłudze na koncercie, bo żeby dobrze go przesterować, trzeba go mocno rozkręcić. Nie jestem dużym zwolennikiem „kanapek”, czyli wszelkiego rodzaju efektów w kostkach. Lubię brzmienie pieca, więc wolę takie wzmacniacze, które od razu oferują mi brzmienie zbliżone do tego, jakiego potrzebuję, zamiast łączenia czystego kanału i siedmiu przesterów w podłodze. Są ludzie, którzy tak robią – ja tak nie robię. Marshall jest fajny, ale na koncerty go nie wożę. On jest tylko w studiu do określonych rzeczy, świetnie brzmi w przesterach czy półprzesterach, świetnie nagrywa się na nim kaczki, ma piękny środek, a jak się go dobrze rozkręci na dużej paczce, to i mocny dół. Są wzmacniacze, które włączasz i one od razu wklejają się w miks. Czasami może się wydawać, że jakiś piec ma za bardzo środkowe brzmienie czy wręcz kartonowe, kiedy słucha się go samego, ale potem okazuje się, że między drugą gitarą, klawiszami, basem i bębnami właśnie to pasmo jest tym, czego brakuje w miksie. Ten marshall właśnie wkleja się idealnie, lepiej niż niejeden wzmacniacz, który sam z siebie może brzmieć powalająco, mieć nie wiadomo jaki dół czy piękną górę, ale te pasma, które są potrzebne, żeby utwór brzmiał spójnie, są w marshallu na dzień dobry, nie trzeba ich szukać.
Skoro jesteśmy przy nagrywaniu, to podziel się swoimi doświadczeniami z gitarzystami bawiącymi się w home recording.
Michał Grymuza: Cały czas uważam, że to, czy dana partia brzmi dobrze czy źle, zależy przede wszystkim od tego, jak jest wymyślona. Sound jest rzeczą wtórną. Za mało czasu poświęcamy na to, żeby przemyśleć, czy akordy w tej pozycji albo w tym przewrocie brzmią dobrze, czy na tym instrumencie brzmią dobrze, czy ten riff jest wystarczająco ciekawy i wystarczająco fajnie współgra z basem, bębnami i linią wokalu w utworze, a za szybko przechodzimy do fazy szukania brzmienia, czyli kręcenia wzmacniaczami, gałkami, pluginami itd. Tu jest największy problem. Na sprzęcie, który mamy w domu i na dostępnym oprogramowaniu komputerowym, można ukręcić bardzo fajne brzmienia i naprawdę całkiem przyjemnie pracować, aranżować i pisać piosenki, a czasami nawet nagrywać. Jednak problemy, z którymi się spotykamy, nie są problemami stricte brzmieniowymi, ale leżą jeszcze w fazie wymyślenia danej partii. Więc kiedy masz już naprawdę świetnie brzmiący riff, jak gitara w „Beat It” Michaela Jacksona czy coś takiego, to czy to będzie środkowo brzmiący marshall czy potężniejsza mesa, czy nawet jakiś plugin, którego jakość może pozostawiać sporo do życzenia, to ta partia i tak będzie brzmiała dobrze.
Czyli najważniejsza w nagraniach jest kompozycja i aranżacja?
Michał Grymuza: Oczywiście każda rzecz musi być jeszcze dobrze zagrana, tak więc liczy się jej wykonanie, ale dopiero na samym końcu jest brzmienie. Warto zachować ten kierunek poszukiwań, a nie dążyć od razu do brzmienia i ekscytować się nowinkami. Ja na przykład w domu używam pierwszego bodajże POD-a Pro w racku, który ma w tej chwili dwanaście, może piętnaście lat i nie czuję w ogóle potrzeby szukania czegoś więcej. Wiem, że teraz jest masa nowych urządzeń i gazety takie jak wasza żyją trochę z tego, żeby o tym pisać, promować te nowe rzeczy, które zresztą na pewno są bardzo dobre, ale już to, co wiele lat temu oferowały różne firmy produkujące sprzęt było według mnie na poziomie satysfakcjonującym do domowych nagrań.
Nie jesteś przekonany do współczesnych urządzeń cyfrowych?
Michał Grymuza: Cały czas uważam, że prawdziwą, dobrze brzmiącą partię gitary można nagrać w studiu na wzmacniaczu, dobrym mikrofonie i fajnym preampie mikrofonowym. Tego rodzaju alikwoty czy składowe harmoniczne, które pojawiają się w tym momencie, są jeszcze do tej pory nie do podrobienia przez symulatory, emulatory i tego typu rzeczy. Co nie znaczy, że jestem ich wrogiem, bo sam ich używam do pisania, aranżowania, czasami nagrywania. Ktoś bardzo mądrze powiedział odnośnie urządzeń Line 6, których pojawienie się na rynku było bardzo dużym krokiem w kierunku nagrywania na komputerze, że można na nich nagrać jeden albo dwa ślady w utworze, nie więcej. Jeżeli budujesz aranżację kilku gitar, to wszystkie te cyfrowe urządzenia prędzej czy później składając się ze sobą nie tworzą nowej jakości, tylko – przeciwnie – degradują brzmienie. Ja nie jestem fizykiem ani tym bardziej akustykiem, nie mam przygotowania technicznego w tym kierunku, ale dla mnie jakieś składowe harmoniczne znoszą się przy nakładaniu kolejnych partii z użyciem symulatorów cyfrowych. Jeżeli masz normalnie nagrane gitary rytmiczne i chcesz zagrać solówkę na POD-zie czy amplitubie, to spokojnie możesz tak zrobić, natomiast jeśli będziesz nagrywał gitary i podkładowe, i riffowe, i arpeggio, i zrobisz to wszystko w domu, to na koniec wyjdzie ci muł, którego nie da się zmiksować. Takie jest moje zdanie. Bardzo możliwe, że za parę lat to się zmieni, ale na razie jednak to, co wydobywa się z głośnika, co jest przetwarzane przez mikrofony i preampy, jest nadal takim niepodrabialnym chaosem, że nie ma co nawet w tym kierunku iść. Ale do grania w domu – super! Szczególnie, że właśnie dzięki temu, że mamy sprzęt taki a nie inny, możemy więcej sami przygotować, nie czekając na próby, szybciej przemyśleć pewne rzeczy aranżacyjne czy kompozycyjne i na próbie skupić się już tylko na szczegółach. Natomiast nic nie zastąpi żywego grania i pieca nagrywanego w studiu. Naukowcy muszą jeszcze trochę podłubać, żeby to odwzorować.
Skoro tajemnica sukcesu leży u podstaw, to powiedz co ćwiczyć, by osiągnąć odpowiednią sprawność techniczną?
Michał Grymuza: Ktoś, kto gra dużo solowych rzeczy, wiadomo, że musi ćwiczyć gamy i skale itd. Dla mnie Woobie Doobie było rzadką okazją, żeby zagrać dwie czy trzy solówki, bo solo gitary jest obecnie w muzyce środka rzeczą lekko niemodną i nie ma zbyt wielu możliwości, żeby takie rzeczy pograć. A ćwiczyć trzeba wszystko: poznawać utwory, uczyć się coverów, rozgryzać solówki, kopiować je, ćwiczyć intonację, wibrato, podciąganie… Na pewnym etapie musisz te wszystkie rzeczy poznać. Jeśli o mnie chodzi, to gdyby mi teraz ktoś kazał nagrywać solówki na płytę, pewnie zrobiłbym sobie tydzień przerwy i zaczął się do tego przygotowywać. Wybrałbym instrument, na którym chcę to robić; mam bardzo różne gitary – twarde i miękkie, każda jest inna, więc nie da się złapać jakiejkolwiek do ręki i natychmiast wycinać czyściutko i precyzyjnie, bo trzeba się trochę do niej przyzwyczaić. Gdybym miał nagrywać płytę z jakimiś trudnymi partiami rytmicznymi, do tego musiałbym się też odpowiednio przygotować.
Masz jakieś autorskie metody treningowe?
Michał Grymuza: Nie ma jednego, uniwersalnego sposobu. Najważniejsze, żeby ćwiczenie nie było monotonne, nie nudziło. Należy grać takie wprawki, rozgryzać takie utwory i kopiować takie solówki, które ci się podobają, żeby z radością do tego siadać. Na każdym rodzaju ćwiczenia można się wiele nauczyć i można mieć wiele frajdy, a przy obecnej dostępności materiałów, szkółek DVD, lekcji na YouTubie każdy musi znaleźć własną drogę w zależności od tego, co gra i jak chce grać, jak chce brzmieć oraz z czym ma problemy. Są tacy, którzy mają problemy rytmiczne, są tacy, którzy mają intonacyjne, inni nie do końca wiedzą, gdzie są jakie dźwięki na gryfie, więc muszą podszkolić się teoretycznie, także każdy musi się skupić na tym, co go boli. Nie ma jakiejś jednej, uniwersalnej metody jak się rozgrywać – wiadomo, można grać gamy, jakieś wprawki. Przed nagrywaniem trzeba się odpowiednio przygotować, ale czy jest na to jakiś cudowny sposób? Nie wiem. Ja takiego nie posiadam – żadnych schematów czy zestawów ćwiczeń, które gwarantują określony poziom rozegrania czy gotowości do pracy. Generalnie: grać! Grać jak najwięcej.