Jest na przykład grupa ćwiczeń chromatycznych, które nie mają żadnego sensu muzycznego, a tylko rozwijają motorykę dłoni – stosujesz jakieś z nich?
Michał Grymuza: Nie, nigdy nie grałem takich rzeczy. Jeżeli chcę rozciągać palce, to ćwiczę gamy, a jeżeli ćwiczę gamę chromatyczną, to jest to tylko kwestia zmarzniętej ręki. Ale zawsze staram się ćwiczyć skale, które wiem, że będą poszerzały mój zasób słów i wiedzy, która pomaga mi się potem poruszać po gryfie. Nie gram jakichś bezmyślnych chromatycznych ćwiczonek i zdecydowanie je odradzam. Nie dlatego, że są nieprzydatne, tylko po prostu dlatego, że życie jest zbyt krótkie, żeby się wszystkiego nauczyć, więc lepiej nie tracić czasu, tylko od razu grać coś, co choćby przypomina muzykę, niż coś, co jest tylko i wyłącznie bezsensownym przebieraniem palcami.
Kto był lub jest twoją największą inspiracją w nauce gry na gitarze?
Michał Grymuza: Nie mam kogoś takiego i bardzo tego żałuję, bo chciałbym mieć nauczyciela czy guru, od którego mógłbym się uczyć. Jestem zwolennikiem teorii, że uczyć trzeba się całe życie i wielu wybitnych gitarzystów, szczególnie jazzowych, chodzi cały czas na lekcje. Nawet ludzie typu Pat Metheny czy John Scofield mają swoich mentorów, do których przychodzą raz na jakiś czas po konsultacje i wskazówki. To bardzo dobrze robi i odświeża umysł. Żałuję, że w Polsce nie mamy takich ludzi, tylko musimy sami sobie być nauczycielami i drogowskazami.
Co w ogóle skłoniło cię do złapania za gitarę?
Michał Grymuza: Zacząłem grać na gitarze w czasach, kiedy wybuchła rewolucja punkrockowa, kiedy się okazało, że wszyscy mogą grać i do grania nie trzeba żadnych umiejętności, wystarczy mieć coś do powiedzenia i wygenerować w sobie odpowiednią energię. To było dla mnie bodźcem. Nie chciałem być wirtuozem, tylko robić hałas. A czasy temu sprzyjały, bo było morze muzyki wypływającej z tego, że wszyscy ci, którzy tylko mieli energię i pomysły, łapali za instrumenty i po prostu grali tak, jak umieli. Nie były to czasy, kiedy dokładność czy umiejętności były warunkiem do tego, żeby w ogóle zająć się muzyką.
A jednak nie poprzestałeś na prostym szarpaniu w kółko czterech akordów w jednej pozycji…
Michał Grymuza: Później, w miarę własnego rozwoju, słuchałem wielu gitarzystów i uczyłem się od nich. Pamiętam pierwsze kasety VHS z lekcjami wideo przywożone z Zachodu. To były wielokrotnie przegrywane kopie, na których wszystko trzeszczało i nie było zbyt wiele widać, ale z oglądania każdej z nich miałem niesamowitą frajdę i otwierały mi się oczy. Jak zobaczyłem Lukathera, to nauczyłem się porządnie wibrować i podciągać, jak zobaczyłem Ala McKaya z Earth, Wind & Fire, dowiedziałem się, jak należy podkładać funkowe gitary, potem zobaczyłem szkołę Alberta Lee. To, że wszyscy ci wybitni i różni stylistycznie muzycy nagrywają lekcje, pokazując co i jak grają, było dla mnie strasznie ciekawe.
To chyba znacznie zmieniło twoje początkowe podejście do grania na gitarze?
Michał Grymuza: Ja jednak zawsze byłem raczej fascynatem muzyki gitarowej pod kątem riffu i kompozycji niż partii solowej, dlatego zawsze wolałem posłuchać Deep Purple niż Johna McLaughlina. Począwszy od Beatlesów, szukałem takiej muzyki, gdzie gitara stanowiła o klimacie kompozycji – to mnie interesowało. Jak na tej gitarze ktoś zagrał, że ten numer od razu ma puls, od razu ma świetną harmonię, od razu świetnie pasuje do wokalu – tego chciałem się uczyć, a nie że po drugim refrenie wchodzi solówka. Owszem, czasami było to ciekawe i inspirujące, ale dla mnie solo na gitarze to zawsze była sprawa drugoplanowa. Oczywiście giganci typu Hendrix, u którego właściwie ciężko powiedzieć, kiedy jest solo, kiedy akompaniament – to jest takie „granie totalne” na gitarze – to są postaci poza wszelką kategorią. Dla mnie gitara to zawsze był instrument piosenkotwórczy, a nie solowy i granie na gitarze solówek zawsze uważałem za rzecz wtórną, dodatkową; taką, którą gitarzyści robią, kiedy nudzi ich już granie rytmu i przechodzą na improwizację. A ja zawsze szukałem frajdy w graniu riffów, akompaniowaniu i pisaniu piosenek na gitarze, i tę frajdę zresztą znajdowałem.
Czego obecnie słuchasz? Masz aktualnie jakichś ulubionych wykonawców?
Michał Grymuza: Nie mam pojęcia, słucham strasznie dużo rzeczy. Na przykład w waszym piśmie czasami na okładkach pojawiają się nazwiska, których w ogóle nie znam, dlatego wchodzę potem do Internetu i sprawdzam, kto to taki. Często okazuje się, że to jakiś totalny wycinacz, który gra świetnie i biegle, ale robię to tylko po to, żeby zapoznać się z jego grą, a nie żeby go słuchać czy brać się za jego płytę. Kiedyś potrafiłem fascynować się Scottem Hendersonem, Frankiem Gambale czy Lukatherem, chciałem mieć ich płyty, posłuchać nieco więcej i wkręcić się w techniki, których używają, poznać brzmienie. Teraz już tak nie mam. Interesuje mnie raczej to jak jest zbudowany riff w Deftonesach niż to, jaką solówkę gra Guthrie Govan czy inna gwiazda YouTube’a. Pełno jest teraz takich ludzi, którzy grają świetnie technicznie i melodycznie; prezentują rzeczy dla mnie nieosiągalne, bo sam nie jestem wybitnym technikiem, ale jest to muzyka, która do mnie niespecjalnie trafia, jeśli chodzi o poruszanie emocji. Wolę posłuchać nowego Nine Inch Nails czy Depeche Mode, gdzie jest nawet niewiele gitary, żeby zobaczyć, jak są ukręcone brzmienia, jak są napisane piosenki, jak fajnie są wymyślone kontrapunkty i próbować to zaadaptować do swojego warsztatu, żeby później móc samemu się tym posługiwać. Granie solowe jest dla mnie rzeczą ciekawą, szanuję tych wszystkich gitarzystów, ale nie kupuję takich płyt.
A w ogóle kupujesz płyty? Jesteś kolekcjonerem?
Michał Grymuza: Oczywiście, że tak! Mam do tego staroświeckie podejście i cały czas kupuję płyty. Co dwa–trzy miesiące robię sobie wieczorem taką nasiadówkę i zamawiam przez Internet kilkanaście zaległych płyt, odbieram paczkę i słucham. Kupuję dużo chłamu, bo niestety masa rzeczy, które dziś wychodzą, nie nadaje się do słuchania, ale uważam to za swój obowiązek. Skoro pracuję jako muzyk i kompozytor, to powinienem znać stylistykę, trendy, jak się pracuje i nagrywa, żeby wiedzieć, która płyta Coldplay jest fajna, a która nie, czy nowe Kings Of Leon jest OK, czy nie OK. Z każdej płyty można się czegoś nauczyć i jestem kompletnym konsumentem muzyki – zjadam ich dużo, trawię, czasami coś zostawię na półce, ale kupuję bardzo dużo płyt. Niestety. Przysypią mnie kiedyś te płyty. Przerzucam je sobie oczywiście na format cyfrowy, bo dobrze jest mieć muzykę zawsze przy sobie w iPodzie czy telefonie, ale na półce lubię mieć płytę z okładką.