Na przesłuchanie wszystkich nagrań, w jakich uczestniczył Chuck Rainey, należy poświęcić porządny urlop. Ale będzie warto. Rainey to jedna z absolutnych legend gitary basowej i człowiek, który uczestniczył w rewolucji, jaką było wprowadzenie elektrycznego basu.

Jakub Milszewski: Spotkaliśmy się kiedyś na Warwick Bass Camp. Co tam robiłeś?
Chuck Rainey: Byłem profesorem, uczyłem. A potem od razu pojechałem w trasę ze Stu Hammem i Ove Boschem. Nawet nie wiem, jak to nazwać – trochę występowaliśmy, trochę robiliśmy klinik, całość potrwała trzy tygodnie.
Okej, pytanie na rozgrzewkę: wiesz, ile dokładnie albumów nagrałeś?
Nie, nigdy się jakoś nie przejmowałem liczbami. Ale wiem, że na mojej japońskiej stronie, chuckrainey.jp, jest cała lista wszystkiego, co zrobiłem, począwszy od 1969 roku.
Czytałem trochę o tym i znalazłem jakieś totalnie niesamowite liczby. Ponoć jako muzyk sesyjny masz na koncie dwanaście tysięcy płyt.
Nie wydaje mi się. Może dwanaście tysięcy piosenek, ale nie albumów. Ale wiesz, ja tego nie liczę, bo to nie ma sensu. Na tej japońskiej stronie jest wszystko wyszczególnione i raczej nie jest to dwanaście tysięcy płyt.
Cofnijmy się w czasie do lat sześćdziesiątych. Wtedy gitara basowa stała się równie ważna co inne instrumenty.
Nie no, przecież kontrabas był już wcześniej ważny…
Miałem na myśli elektryczną gitarę basową.
A tak, to prawda, absolutnie. We wczesnych latach sześćdziesiątych jej używanie stało się zupełnie normalne. Choć było z tym jeszcze trochę problemów. Wielu twierdziło, że nie jest prawdziwy bas. Ale faktycznie, elektryczna gitara basowa zrównała się wtedy z innymi instrumentami.
Jak wspominasz te czasy, kiedy elektryczne basy pokazały swoją moc po raz pierwszy?
To się zaczęło jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych, wraz z rock’n’rollem. Muzycy rockandrollowi używali elektrycznych basów, bo miały dużą moc. Po prostu było je słychać. W bebopie też słychać bas, ale w r’n’b nie było takiego prawdziwego basu. W latach sześćdziesiątych za to bas stał się dominujący, właśnie dzięki elektrycznym instrumentom. Cieszę się, że w tym uczestniczyłem jako muzyk. Myślę, że naprawdę ważnym instrumentem stał się gdzieś w 1965, może rok czy dwa lata wcześniej.
Co elektryczny bas wniósł do muzyki?
Moc. Przede wszystkim jesteś w stanie go usłyszeć. Elektryczne instrumenty były o tyle specyficzne, że miały moc, żeby się przebić, podczas kiedy choćby w ówczesnym jazzie bas nie był słyszalny przez inne instrumenty w bigbandzie. Nie dało się go usłyszeć. Prąd przyniósł moc. To tak naprawdę wyciągnęło na światło dzienne podstawę muzyki i pokazało, czym ten bas naprawdę jest. Myślę, że basowi elektrycznemu muzyka popularna zawdzięcza więcej niż kontrabasowi. Dzięki niemu możesz słyszeć akord. Jeśli zespół gra akord G to słyszysz, że to jest akurat taki akord, a nie inny, bo bas trzyma dźwięk G. Przy innym instrumentarium linia basu bywała często nie do rozszyfrowania, przy czym oczywiście nie mówimy o muzyce klasycznej. Elektryczne basy mogły zaprezentować tę linię basu. Już zawsze była słyszalna.

Czyli po raz pierwszy wtedy w muzyce słychać było… prąd elektryczny.
Dokładnie! Szczególnie w niewielkich zespołach. Ale pamiętaj, że od pewnego czasu już w użyciu były gitary elektryczne – było je słychać wyraźnie, podczas kiedy basu nie. A on jest bardzo ważny i mówię to nie dlatego, że jestem basistą – choć kto wie, może właśnie dlatego tak mówię. Bas to podstawa. To on konstytuuje akordy, to on daje odpowiedni feeling. Gdzieś od wczesnych lat sześćdziesiątych aż po lata siedemdziesiąte, kiedy słuchałem płyty, mogłem ci dokładnie powiedzieć, kto gra na basie. Teraz się to zmieniło, bo każdy ma własne studio. Ale bas wtedy zyskał na wadze. Słuchanie tych dźwięków mnie pobudzało. Słuchałem dużo bebopu i grających tam kontrabasistów, szczególnie grających w niewielkich grupach, w trio lub kwartetach. Tam bas organizował tę muzykę. Kiedy ludzie go słyszeli, ruszali na parkiet.
Jak rola elektrycznego basu zmieniła się przez lata?
Jego rola w zasadzie się nie zmieniła, zmieniła się za to muzyka. Teraz masz mnóstwo producentów instrumentów, przez co brzmienie basu się nieco zmieniło. Poza tym są goście, którzy przyciągają uwagę odbiorców do basu: Marcus Miller czy Victor Wooten grają niezwykłą muzykę i pociągają masy. Wielu ludzi, którzy grają na innych instrumentach, chce, próbuje i potrafi grać na basie. Są pośród nich świetni trębacze czy saksofoniści. Ja też kiedyś grałem na trąbce, ale to była muzyka klasyczna i marsze. W ogóle sporo basistów grało kiedyś na trąbce. Z jakiegoś powodu bas i trąbka idą w muzyce ramię w ramię. No i jeszcze perkusja. Ci muzycy albo grali na pozostałych instrumentach, albo przynajmniej chcieliby. Ja zawsze chciałem grać na perkusji, ale to się nigdy nie stało, choć kiedy gram na basie to wyobrażam sobie, że to po prostu taka melodyjna perkusja. Wracając do pytania: brzmienie basu jest jednocześnie bardzo podobne, jak kiedyś, jak i od niego różne. Wielu producentów instrumentów dokłada coś do niego, modyfikuje jego parametry. Wciąż jeszcze czasami jestem w stanie podczas słuchania stwierdzić, jakiego rodzaju instrument został użyty. Zmiany to normalna rzecz – zarówno dźwięku, jak i funkcji instrumentu. Wielu dzisiejszych muzyków gra bardzo szybko, jest w ich grze mnóstwo ruchu, używają basu bardziej jak używaliby saksofonu czy trąbki. To jest zmiana. Ale wierz mi – wszystko jeszcze wróci do stanu, w jakim było dwadzieścia lat temu. Bas jest instrumentem wspierającym, nie prowadzącym. Ma wspierać, budować podstawę muzyki. Wrócimy do tego stanu. Ale znów – choć wielokrotnie bas wychodzi ze swojej roli, to przez specyfikę swojego brzmienia dalej jest tą podstawą, niezależnie od stylu muzyki. Bas dominuje, jest słyszalny, wzmacnia to, czym muzyka jest obecnie.
A pamiętasz swój pierwszy elektryczny bas?
Jasne. To był Fender Precision 61’.
Wciąż go masz?
Oczywiście.
I jak brzmi?
Wciąż brzmi świetnie. Szczególnie dla tego stylu muzyki, jaki grałem w latach 50-tych, 60-tych, 70-tych, 80-tych i 90-tych. Wciąż na nim gram i nagrywam. Nie występuję z nim, bo to bardzo stary instrument, chcę, żeby był bezpieczny, a czasami trudno jest zapewnić bezpieczeństwo instrumentowi na koncercie. Gram i nagrywam na nim jedynie w domu. Mógłbym go zabrać w trasę, ale musiałbym go cały czas mieć przy sobie.
Musi być teraz bardzo drogim instrumentem.
Nawet nie wiem. W Japonii pewnie osiągnąłby wysoką cenę, ale nigdy tego nie sprawdzałem. Generalnie stare fendery są drogie, bo są dobre. Drewno jest świetne, suche. Brzmi znakomicie.
A co z warwickami? Masz z nimi coś wspólnego, skoro pojawiałeś się na Warwick Bass Camp?
Bardzo podobają mi się ich kształty. Szczególnie fajnie wyglądają streamery. Mam zresztą jednego streamera, ale na Bass Campie miałem japońskiego xotica. To bass w stylu P-bass – zarówno gryf, jak i korpus ma w rodzaju precisionów. To mi pasuje. Streamery także bardzo lubię. Używam też wzmacniacza Warwick LWA1000. To świetna głowa, dwukanałowa. Kiedy uczę, do jednego kanału podpinam podkłady, do drugiego bas. No i to niewielki wzmacniacz. Bardzo łatwo się go transportuje, ma fajną, praktyczną torbę. To bardzo przydatne w podróży.
Jak to się stało, że zostałeś nauczycielem na tych obozach Warwicka?
Któregoś razu zostałem zaproszony jako gość. Hans-Peter Wilfer, właściciel Warwicka, jest bardzo sympatyczny i poprosił, żebym zajrzał. Wpadłem na kilka dni, spędziłem tam świetny czas. Kiedy wyjeżdżałem, Hans-Peter poprosił, żebym w następnym roku wpadł już jako profesor. Zgodziłem się od razu. Ot, cała historia.

Nauczanie młodych ludzi traktujesz jako misję?
To zawsze była moja misja. Myślę, że dla młodszych generacji to zawsze fajnie posłuchać, co starzy mają do powiedzenia. Niektórzy biorą to do serca, niektórzy nie. Kiedy ja zaczynałem, nie miałem się od kogo uczyć – starsze generacje nie znały elektrycznego basu, ale mogli mnie sporo nauczyć o samej muzyce. Miałem szczęście, że miałem dookoła wielu starszych ode mnie ludzi, którzy sporo mi opowiedzieli o muzyce i basie. Dlatego uważam, że przekazywanie wiedzy jest ważne. Przez całą karierę wydałem chyba z siedem podręczników i kilka DVD, na których opowiadam – oczywiście z mojego punktu widzenia i w oparciu o gatunki, którymi się zajmuję – o moim podejściu do muzyki, o tym, dlaczego ją kocham. Myślę, że to jest właśnie ważne – powiedzieć młodym, co sądzimy o muzyce. Harmonia i teoria zawsze będą takie same. Liczy się podejście, charakter, jaki się wkłada w dźwięki.
Jaka jest najważniejsza rzecz o której trzeba pamiętać podczas gry na basie? Trzymanie rytmu, kontakt z bębniarzem, znalezienie feelingu?
Z mojego punktu widzenia najpierw trzeba poznać instrument – co potrafi, czego nie. Instrumenty wydają się podobne, ale tylko z wyglądu, podczas gdy tak naprawdę są różne. To zupełnie jak z kobietami. Mogą być podobne do siebie, ale nie ma dwóch takich samych. Powiedziałbym: najpierw naucz się instrumentu. Zobacz, co umie, co może. A potem dla mnie zawsze najważniejsze było granie z kolegami z zespołu, a nie granie dla publiczności. To może brzmieć dziwnie, bo ludzie myślą, że gramy dla publiki. I tak w zasadzie jest, ale przede wszystkim gramy dla siebie. Moja radość z gry wynika z tego, że wiem, z kim pracuję. Mam na przykład gitarzystów, z którymi gram, których styl bardzo mi się podoba. Podczas gry będę bardziej skupiony, żeby zadowolić właśnie ich, a nie słuchaczy. Tak właśnie zabłysnęliśmy w branży – przede wszystkim graliśmy dla samych siebie. To pozwoliło nam tworzyć muzykę, której się dobrze słuchało. Są ludzie, którzy mówią, że grają dla publiczności. Być może tak właśnie powinno być, ale ze mną tak nie jest. Ja gram dla kolegów, z którymi stoję na scenie. To ich chcę zadowolić, a oni chcą zadowolić mnie. To jak w drużynie koszykarskiej. Tylko w ten sposób możemy odnieść sukces.
A grasz też dla siebie?
Szczerze? Nie gram dla siebie samego. Kurczę, nikt mnie nigdy o to nie zapytał… Ale nie, nie gram dla siebie, gram dla kolegów z zespołu. Jedyną rzeczą, jaką w tym wszystkim robię dla siebie, jest przygotowywanie się i poznawanie instrumentu. A wszystko po to, żeby potem podczas gry nie zastanawiać się nad tym, jak wykonać to, co chodzi mi po głowie. Na scenie chcę się skupiać tylko na tym, co fajnego mogę jeszcze zrobić. Wykonanie powinno przyjść automatycznie. Ale gram już wystarczająco długo, żeby to już mieć opanowane. Niemniej nigdy nie gram dla Chucka. Gram dla ciebie, dla kumpla z zespołu. Oczywiście, gram pewne rzeczy, które lubię, mam jakieś ulubione zagrywki, ale lubię je dlatego, że pasują do całości. Nigdy jednak nie myślę podczas grania o sobie.
Nagrywałeś z całym mnóstwem wspaniałych muzyków. Byli to między innymi: Quincy Jones, Dizzy Gillespie, Aretha Franklin, Marvin Gaye, Steely Dan, Ry Cooder… Pamiętasz jakąś najbardziej szaloną, najdziwniejszą sesję z którymś z nich?
W życiu znalazłem się w wielu bardzo dziwnych sytuacjach… Sporo tych sesji było niezwykłych. Ale patrzę na to zawsze jako na muzykę oraz pracę. Jest wiele opowieści o dziwnych rzeczach, ale teraz przychodzi mi do głowy praca z Donaldem Fagenem i Walterem Beckerem. To było niezwykłe, ale muzyka była wspaniała. Niemniej, niezależnie od tego, co by się nie działo, to jest muzyka, a ja mam do wykonania pracę. Muszę też dodać, że te dziwne rzeczy niekoniecznie musiały być niemiłe. Czasami wynikały na przykład z innego systemu pracy w studiu. Widzisz, podstawową sprawą podczas tworzenia nagrania jest obcowanie z różnymi osobowościami. A nie ma dwóch takich samych ludzi, nikt z nas też nie jest bez wad. Czasami po prostu nie do końca rozumiesz, co dany artysta chce osiągnąć, on nie potrafi ci tego przekazać albo sam nie jest tego do końca świadom. Musisz wtedy po prostu pomóc swoim doświadczeniem. Walter i Donald są dobrymi kumplami. Kocham całą muzykę, jaką razem stworzyliśmy, lubię ją grać. Jeśli miałem jakiś problem z pracą z nimi, to trwało to jakieś pięć minut, bo muzyka była tak dobra, że przykrywała wszystko. Mieli też świetnego producenta Gery’ego Katza i chcieli zrobić dobrą płytę. Cokolwiek się działo, to było po prostu częścią życia. Wiesz, czasami wychodzisz z domu, a pies wybiega zza rogu i gryzie cię w łydkę. To też niespodziewane, ale tak to już jest. Nie oczekujesz przecież, że piec cię ugryzie, ale jednocześnie nie możesz się spodziewać, że przez całe życie nie stanie ci się nic złego czy zaskakującego. Nie narzekam więc na to. Kiedyś się skarżyłem, ale mama powiedziała mi: „Chłopcze, coś z tobą nie tak. Nie ma sensu uskarżać się na coś takiego”. Nie narzekam więc. Kocham pracować z wszelkimi ludźmi i zawsze daję z siebie wszystko, bo poprosili przecież o granie na basie mnie, a mogli poprosić kogokolwiek innego, jest przecież wielu lepszych ode mnie. Dlatego jestem farciarzem.