Niepozorny, nieśmiały, a do niedawna jeszcze kompletnie nikomu nieznany Manuel Gagneux w zeszłym roku zaskoczył cały świat swoim projektem Zeal & Ardor. Jego debiutancki materiał „Devil Is Fine” stał się momentalnie hitem internetu dzięki wybuchowej mieszance tradycyjnej muzyki afrykańskich niewolników w Ameryce z black metalem, a sam Manuel z zespołem zaczął być zapraszany na deski największych imprez na całym świecie. Latem zawitał m.in. do Katowic na Metal Hammer Festival, gdzie udało nam się chwilę porozmawiać o fenomenie jego projektu i najbliższej przyszłości.
Jakub Milszewski: Nagrałeś niezwykły album „Devil Is Fine” – to było coś naprawdę świeżego i interesującego, bo zmiksowałeś ze sobą black metal i tradycyjną muzykę afrykańskich niewolników w Ameryce. Jak to się stało, że postanowiłeś zmieszać ze sobą te dwie, wydawałoby się, że bardzo odległe, stylistyki? Czy to prawda, że wszystko zaczęło się od 4chana?
Manuel Gagneux: Tak, to prawda. Nudziło mi się i zaproponowałem ludziom grę, polegającą na tym, że oni będą postować różne gatunki muzyczne, a ja potem je zmieszam i zrobię z nich piosenki. Któregoś dnia jeden gość zaproponował muzykę afroamerykańską, inny zaś dorzucił black metal. Wydało mi się to interesujące, więc zacząłem nad tym pracować.
Interesowałeś się tymi gatunkami wcześniej?
Mocno siedziałem w metalu, ale muzyka afrykańskich niewolników była dla mnie nowością.
Kiedy internauci zaproponowali ci te gatunki, miałeś świadomość, że może z tego wyjść coś zupełnie nowego? Podobnej muzyki poza Zeal & Ardor nie ma na obecnej scenie.
Początkowo po prostu myślałem, że to będzie zabawne. Pierwszych kilka numerów brzmiało naprawdę paskudnie [śmiech]. Ale potem, po jakichś siedmiu piosenkach stwierdziłem, że robi się interesująco. Nie było tak, że zakrzyknąłem „Yeah! To będzie coś!” i od razu zaczęło wychodzić.
Musiałeś się sporo nauczyć.
Tak, słuchałem wiele nagrań z badań terenowych. Alan Lomax ma wielką bibliotekę takich nagrań, co było bardzo pomocne.
Jesteś zaskoczony sukcesem „Devil Is Fine”?
Owszem. Myślałem sobie, że po prostu wrzucę to na Bandcamp i może moi przyjaciele posłuchają. Nigdy nie przypuszczałem, że to spotka się z taką reakcją. Wciąż przecieram oczy i próbuję ustalić, czy to sen, czy jawa.
Dlaczego?
Bo ta muzyka dotarła do tak wielu miejsc, na dodatek takich, o jakich bym wcześniej nie pomyślał. W tej chwili przeżywam najlepsze chwile w moim życiu.
Ale przecież kiedy tworzysz jakąkolwiek muzykę – metal, jazz, rap, cokolwiek – zawsze myślisz sobie, że może okaże się ona tak dobra, że ludziom się spodoba.
Przed Zeal & Ardor zajmowałem się muzyką przez jakieś siedemnaście lat. Oczywiście zawsze jest tak, że najpierw sobie myślisz, że może się spodoba, ale z czasem dochodzisz do wniosku, że lepiej robić muzykę dla siebie. To właśnie to sprawia ci przyjemność, kiedy słyszysz w studiu czy gdziekolwiek indziej, że to brzmi dobrze. Wtedy twoje serce eksploduje. Jeśli zatem zdarzy się coś takiego, jak zdarzyło się mnie, to super, ale nie myślisz o tym na co dzień przy pracy.
Każdy zawsze opowiada, że tworzy muzykę dla siebie, ale czy nie jest fajniej, kiedy wychodzisz na scenę, publiczność krzyczy i razem z tobą śpiewa twoje piosenki?
Myślę, że to ma dwie strony. Z jednej – pewnie, takie momenty, jak opisujesz, są fantastyczne. Ale to uczucie, którego doznajesz podczas tworzenia, ekscytacja, kiedy twoje serce przez to zaczyna walić, nie przydarza się na scenie. Niemniej ja żyję dla obu tych momentów – na scenie i w studiu.
Wróćmy do procesu powstawania „Devil Is Fine”. Napisałeś cały album sam?
Tak. To były samotne chwile. [śmiech]
Ile czasu na to potrzebowałeś?
Zajęło mi to około roku. Oczywiście nie robiłem w tym czasie wyłącznie tego.
A co z nagraniem?
To proste – byłem w piwnicy, miałem mikrofon i laptopa. Nie było w tym żadnej magii. [śmiech]
Zrobiłeś wszystko sam? Gra, śpiew, produkcja?
Tak, wszystko poza bębnami. Perkusję musiałem zaprogramować, bo moje ciało jest zbyt głupie, żeby nauczyć się grać na perkusji, ale poza tym grałem na wszystkim.
To naprawdę dziwna historia sukcesu.
Wręcz absurdalna!
Czy po zaskakującym albumie „Devil Is Fine” masz jakieś pomysły na zaskoczenie słuchaczy po raz kolejny, powiedzmy, za jakiś rok czy dwa?
Czas pokaże. Wydaje mi się, że jednym z czynników wpływających na sukces „Devil Is Fine” było to, że nie myślałem o jakiejkolwiek publiczności. Po prostu nagrałem to dla siebie. Muszę zatem spróbować po raz kolejny wprowadzić się w taki stan i nie myśleć: „Co oni na to powiedzą?”, tylko po prostu to zrobić.
Czyli są plany na kolejne nagrania Zeal & Ardor?
Tak, jest już sporo nowego materiału. „Devil Is Fine” trwa jakieś dwadzieścia parę minut, więc nie ma nawet materiału na porządny koncert. Ludzie byliby wkurzeni na nas, gdybyśmy grali tylko dwudziestopięciominutowe koncerty. Mamy więc parę nowych piosenek, które gramy na żywo. Niektóre z nich moim zdaniem są na tyle dobre, że można je nagrać, ale dojdą też kolejne nowe.
Na kolejnej płycie znów spotkają się te dwie sprawdzone już stylistyki – black metal i muzyka afrykańskich niewolników?
Będą takie piosenki, ale pojawią się też pewne nowe pomyłki. [śmiech]
Jakie pomyłki?
Nie mogę jeszcze o tym mówić, ale będzie interesująco. Będzie tango i trance.
Okej, to zaskakujący miks.
Nie, żartowałem. [śmiech] Serio, nie mogę jeszcze nic powiedzieć, wszystko się okaże. Ale część piosenek jest już gotowa.
Znasz już choćby w przybliżeniu datę premiery?
To będzie w przyszłym roku, pewnie w okolicach środka roku. Mam teraz okazję zrobić to porządnie, więc chcę się przyłożyć i dać tej płycie najlepsze brzmienie, jak to tylko możliwe.
Zamierzasz wyprodukować wszystko sam ponownie?
Nie. Przy wydaniu „Devil Is Fine” dowiedziałem się, co potrafię, ale też czego nie potrafię. Myślę, że ważne jest, żeby sobie uświadomić, że jestem do dupy w tym, potrafię zrobić tamto, ale w czymś innym jestem fatalny.
Z producenta i muzyka stałeś się muzykiem i kompozytorem?
Chyba tak. Nie byłbym pewnie w stanie w ogóle nie brać udziału w produkcji, ale lekko się odsunę, by skupić się na samej muzyce.
Czujesz się bardziej komfortowo, kiedy tworzysz i wymyślasz, czy wtedy, kiedy ślęczysz przed komputerem w studiu?
To nie ma znaczenia. Po prostu chcę osiągnąć jak najlepsze rezultaty. To jest moja motywacja.
W jaki sposób komponowałeś numery na „Devil Is Fine”? Zaczynałeś od gitary, komputera, czy może miałeś inny sposób?
Nigdy nie jest tak samo. Czasami był najpierw fortepian, czasami coś na początku zaśpiewałem i wydało mi się, że brzmi fajnie, a czasami zaczynałem od gitary. A jeszcze kiedy indziej wszystko zaczynało się od MIDI. Ten proces cały czas się zmienia.
Jesteś już doświadczonym wykonawcą scenicznym. Grałeś swój materiał przed dużą publicznością, m.in. na festiwalu Roadburn.
Tak, przydarzyła nam się wtedy ciekawa historia. W środku koncertu padł prąd. My mieliśmy odsłuchy w uszach, więc nawet tego nie zauważyliśmy i trochę się pogubiliśmy. I wtedy okazało się, dlaczego Roadburn jest taką świetną imprezą – ludzie zamiast wyśmiać nas i wygwizdać, zaczęli razem z nami śpiewać jeden z naszych numerów. To było niesamowite i chyba nie mogło się przydarzyć nigdzie indziej.