Łabędzki: „Mogła to być nawet wieś… Niemniej wystąpiliśmy w… oborze! Była to autentyczna przemysłowa obora, z której jakieś kilka dni przed koncertem wyprowadzono wszystkie krowy, wymyto całe pomieszczenie i pozbijano scenę z desek. Pamiętam, że dla miejscowych był to niezły deal, bo do każdego biletu na koncert dodawano ćwiartkę wódki gratis.
Gdy wkroczyliśmy do – nazwijmy to – garderoby – czekała na nas elegancko pokrojona w kawałeczki kiełbacha, kilka butelek wódki, ogóreczki… Poczuliśmy się bardzo swojsko. Przed wyjściem na scenę byliśmy strasznie spięci, w końcu przyszło trochę ludzi. A był to start z grubej rury, bo następne występy graliśmy już w Van Beethovenie.
Zresztą ten koncert na wiosce też był mocnym przeżyciem, bo co innego brzdąkać na próbie, a co innego stanąć oko w oko z publicznością, jaka by ona nie była. Byliśmy w takim stresie, że chwała Bogu, że dodawano tę ćwiartkę wódki, dzięki temu publika pewnie była dla nas bardziej tolerancyjna, bo parę smrodów z instrumentów wypuściliśmy. Ale jakoś poszło”.
Szczęśliwie w niedalekiej przyszłości publika będzie nie tylko tolerancyjna, ale nawet entuzjastyczna. I to niekoniecznie za sprawą dodawanych do biletów butelek z ćwiartką wódki. (czytaj dalej)