Prekursorzy polskiego stoner-doomu, Belzebong, pod koniec zeszłego roku nieoczekiwanie wypuścili kolejny album – „Light the Dankness”. Zanim znów popędzą w świat szerzyć instrumentalne zniszczenie, Cheesy Dude, gitarzysta i współzałożyciel zespołu, opowie nam co nieco o nowym albumie, gratach i stoner-doomowej rzeczywistości.

Czy na „Light the Dankness” jest coś, co jest dla Belzebong nowe albo inne niż na poprzednich płytach?
Nie mieliśmy zamiaru robienia nagłej rewolucji. Braliśmy riffy i je ogrywaliśmy. I tak naprawdę są to stare riffy, ale w końcu nad nimi posiedzieliśmy i zrobiliśmy je do końca. Może jest trochę więcej smaczków, momentami może więcej black metalu, ale myślę, że całość to po prostu Belzebong. Nic na siłę.
Poczekaj, jakiego znowu black metalu w stoner-doomie?
[śmiech] Bardziej chodzi po prostu o klimat i napierdzielanie na gitarze niż o leśne riffy, bo w Belzebong riffy zawsze są bluesowe. Przynajmniej w moich partiach. Na nowej płycie poza tym, że jest trochę więcej solówek, to formuła jest taka sama.
Jednak ciągnie cię trochę do szybszego grania, żeby prawa ręka się nie nudziła.
Tak. Łączenie takich tekstur jest dla mnie ciekawe. Powolne riffy, a w tle black-post-shoegazeowe bzyczenie gitary.
Gdzie i z kim nagrywaliście „Light the Dankness”?
Wszystkie ślady nagraliśmy tym razem w Nebula Studio. Zajęło to cztery dni. Produkowaliśmy wszystko sami, jak zawsze. Potem oddaliśmy materiał do masteringu Chrisowi Fieldingowi z Conan / Skyhammer Studio. Tak sobie wymyśliliśmy. Chris proponował to już jakiś czas temu. Stwierdziliśmy, że to może być ciekawe, kiedy zajmie się tym ktoś z zagranicy.
Chris zrobił parę fajnych nagrań od strony producenckiej i inżynierskiej.
Miksował na przykład przedostatni album Electric Wizard. Generalnie robi też sound Conan, który bardzo mi się podoba i miażdży. Ma też w studiu bardzo dobre graty. Gość wiedział, co robi. Zrobiliśmy kilka próbnych miksów u różnych naszych kolegów i przyznaję, że miks Chrisa miał największe pierdolnięcie.
Kiedy sklejaliście z wolna riffy na tę płytę, zastanawialiście się nad jej ogólnym kształtem czy po prostu pchaliście wszystko, co uznaliście za fajne?
Właśnie tak było. Nie mieliśmy jakichś przemyślanych koncepcji. Chcieliśmy po prostu dokończyć kilka kawałków, które były rozgrzebane od dawna. Nie było tak, że stwierdziliśmy „robimy płytę” i zaczęliśmy z wolna robić riffy, które miałyby jakiś konkretny kształt, jeden, drugi, trzeci i kawałek gotowy. Nie. To naturalny proces. I tak minęło od poprzedniej płyty dużo czasu, bo trzy lata. Wzięliśmy się za to intensywnie w ostatnim roku. Ponad połowę płyty stanowią starsze rzeczy, które przez ostatni rok kończyliśmy. To się może wydawać śmieszne, bo to tak naprawdę kilka riffów, ale droga do nich jest naprawdę długa.

Dokończyliście stare rzeczy więc macie teraz puste szuflady?
Nie, coś ty. Szuflady są stale zawilgotniałe i usyfione syfiastymi riffami, w pozytywnym znaczeniu tego pojęcia. Tam zawsze leżą jakieś rzeczy, ale nie zawsze można je skończyć tak, jakby się chciało, albo nie ma tego drugiego riffu, który by się łączył z tym pierwszym na tyle dobrze, żeby to brzmiało jak Belzebong.
Właśnie. W jaki sposób na tej scenie stonerowej, nawet ograniczając ją do tej polskiej części, Belzebong jako prekursorzy tego wszystkiego wyróżniacie się w 2019 roku?
Trudno mi o tym mówić obiektywnie. Zawsze po prostu byliśmy Belzebongiem, więc nie wiem, w jakim elemencie jesteśmy bardziej charakterystyczni niż inne kapele. Na pewno jaramy więcej zioła [śmiech]. Chociaż tego też nie jestem pewien, tak mi się po prostu wydaje. Chyba trzeba posłuchać wszystkiego i zobaczyć, jak to się klei. Słyszałem kapele, które grają podobnie, ale nie było tam niczego, co by mi urwało łeb.
Kiedy posłuchałem po raz pierwszy „Light the Dankness”, od pierwszych sekund wiedziałem, że to Belzebong. Zacząłem się zastanawiać, czy nie boicie się tego, że wasza formuła się kiedyś wyczerpie, przestanie być frapująca dla was i dla słuchaczy.
Ta formuła funkcjonuje od wielu lat. Przerabiało ją wiele kapel. Może skończyła się już dawno temu, tylko ludzie się do niej przyzwyczaili? Nie wiem, czy da się zrobić w niej coś nowego. My jesteśmy takim stonerowym Motorhead czy Morbid Angel. Będziemy tak po prostu grać niezależnie od tego, czy ta formuła się skończy, czy nie. Nie mamy parcia, żeby nagle coś z tym robić, bo się zmienia rynek albo ludzie zaczynają chodzić na inne koncerty.
Póki co chyba nie będziecie mieli tego problemu, biorąc pod uwagę jak jesteście przyjmowani w Polsce i za granicą.
Na koncerty przychodzi wiele osób. Na ostatniej trasie nie było lipy. Teraz jedziemy na nową i też się zapowiada świetnie. Ta scena cały czas żyje i ludzie nieustannie są spragnieni dobrego stoner-doomu. Jest masa dobrych kapel. Przyjeżdżamy czasem do klubu – okazuje się, że dzień wcześniej grała tu zajebista kapela, następnego dnia gra jeszcze zajebistsza, a i tak na nasz koncert przychodzi powiedzmy dwieście osób. Więc chyba jednak ludzie cały czas nas słuchają.
Minął już jakiś czas od premiery „Light the Dankness”. Jaki jest odbiór? Jak się rozchodzi płyta?
Wiele osób nie wiedziało o płycie, bo wydaliśmy ją DIY na Halloween, na chama, bez zapowiedzi. Ludzie dowiadują się więc o niej cały czas. Zamówienia nieustannie schodzą. Dystrybucja w Stanach też poszła i ma się bardzo dobrze. Wszystko jest chyba normalnie. Teraz i tak czasami odnoszę wrażenie, że płyta jest tylko dodatkiem do koncertów.
Tak chyba generalnie teraz jest.
Płytę wydaliśmy sami, bez żadnej reklamy. Może to był trochę błąd? Zrobiliśmy to zamierzenie, żeby zobaczyć, co się stanie.
Więcej płyt sprzedajecie przez Internet czy na koncertach?
Zdecydowanie na koncertach, więc wszystko jeszcze przed nami. W tej chwili już dużo się sprzedało, trzeba będzie pewnie produkować kolejną partię.
Dużo, czyli ile?
Pierwszy nakład winyli na Europę wynosił pięćset sztuk. W Stanach poszedł tysiąc. Zrobiliśmy też CD i kasety, chyba po pięćset. Z tego, co mi wiadomo, to mniej więcej połowa winyli znalazła już nabywców. Jak na scenę stonerową jest chyba całkiem okej.
Kto wam pomaga z dystrybucją w Stanach?
Emetic Records. Działamy razem od samego początku. Steve jest spoko kolesiem. Zaproponował nam kiedyś deal i się zgodziliśmy. Ma spoko dystrybucję i nie możemy narzekać. Ma też u siebie dobre kapele, na przykład Church of Misery, Pentagram, Eyehategod… Jest okej. Kiedy lecimy do Stanów, a będziemy tam na przykład w kwietniu, nie musimy wozić ze sobą płyt, tylko on nam je podsyła na miejscu. To też dobry układ.

Belzebong istnieje od dziesięciu lat. Sporo udało wam się zrobić, zjeździć kawałek świata, zebrać sporą publikę. Jakie jest wasze obecne miejsce na tej stonerowo-metalowej scenie? Jesteście w połowie drogi do stonerowego topu, a może już w nim? Co jeszcze można zrobić?
Nie wiem, stary. Cieszę się, jak wrzucają nas obok dużych kapel. Kiedy widzisz siebie na plakacie obok czegoś fajnego, to się jarasz. Myślę, że top będzie, jak będziemy grali po dwieście koncertów rocznie, ale jesteśmy stoner-doomową kapelą bez wokalisty, więc to jest chyba niemożliwe. Nie znam kapeli bez wokalu w topie tej sceny.
Ktoś musi przetrzeć szlaki.
Być może. Ale to już byłby chyba mainstream, a my jesteśmy kapelą undergroundową.
A jak was postrzega ta polska, bardziej metalowa część sceny? Pamiętam, że pierwszy raz widziałem was na żywo na festiwalu stricte metalowym – na Metalfeście w Jaworznie. Ale nieczęsto się zdarza, że lądujecie na letnich metalowych festiwalach.
To prawda. Jakoś nas tam nie widzą, ale też nad tym nie ubolewam. Jeśli ktoś chce nas zaprosić, to nas zaprasza. Sami się nigdzie nie wbijamy, o nic nie prosimy. Zdarzały się koncerty, na których większość kapel grała black i death metal, tylko my byliśmy czymś innym. To było fajne, bo niektórzy ludzie nigdy nie mieli styczności z tym stonerowym światkiem, więc stwierdzali: „Wow, w końcu coś innego”.
A czy po tym, jak Belzebong się zrobił w polskim podziemiu duży, nie odzywały się do was wytwórnie i agencje? Czy nie miały nic ciekawego do zaoferowania?
Rodzime się nie odzywały. Jakieś zagraniczne się trafiły, ale jest jak jest. Wybraliśmy inną drogę, myślę, że lepszą.
Opcja DIY jest teraz popularna. Ludzie lubią mieć kontrolę nad tym, co dzieje się z ich twórczością.
Być może. Podpisywanie papierów z jakąś większą wytwórnią tak naprawdę nie ma dla nas sensu. Lepiej to robić DIY. To bardziej szczere. Może nie tak profesjonalne, bo nie możemy biegać codziennie na pocztę, obsługiwać sklepu internetowego i robić jakiejś promocji, ale jakoś bardziej mi to mimo wszystko pasuje do tego, co gramy, i do tego, jakimi jesteśmy ludźmi.
A czy to ma wady?
Wszystko musisz robić sam [śmiech].
To się da polubić.
To prawda, można to polubić, ale czasami ciężko jest znaleźć na to czas. Masz też przecież inne obowiązki. Trzeba mieć priorytety i działać, myśleć o tym, pamiętać, jakoś to sobie zorganizować.
Przy trzecim longpleju to chyba już nie jest duży problem. Wiecie do kogo napisać, gdzie wytłoczyć winyle i ile będzie to kosztowało.
Tak, to już było o wiele łatwiejsze. Myślę jednak, że lepiej nam jest bez dużej wytwórni. Jeśli odezwie się ktoś naprawdę fajny, to będziemy rozważać, ale sprzedawanie komuś na ileś dekad praw do muzyki to jakaś pomyłka. To nie te czasy.

A co z dystrybucją?
Nie mamy z tym problemu. Dystrybutorzy nie zabierają nam praw do muzyki. Dlatego w Stanach jesteśmy dogadani z Emetic, w Ameryce Południowej z Abraxas. W Europie robią to małe distra i my sami. To starcza.
Sprawdziłem sobie w jakich zespołach grałeś wcześniej. Jak doszedłeś od heavy metalu do stoner-doomu?
To była dziwna sytuacja. Byłem dzieciakiem i bardzo chciałem grać. Najsensowniejsi muzycy, jakich znałem, chcieli akurat założyć heavymetalowy zespół. Nie byłem nigdy fanem takiej muzy, ale chciałem pograć na żywo, pobyć trochę na scenie. W międzyczasie zacząłem grać w innej kapeli heavymetalowej, potem deathmetalowej. Po drodze wkręciłem się w stoner. Coraz częściej w moim odtwarzaczu pojawiały się na przykład Sleep czy Electric Wizard. Stwierdziłem, że to czad, że to mega zajebiste. Z kumplem, naszym basistą, zaczęliśmy więc takie rzeczy jammować. Od tego wyszliśmy. Zaczęło się jako hobby, miłe spędzanie czasu, a doszło do tego, że gramy tu i tam na całym świecie. To całkiem zabawne.
Na czym nagrywałeś „Light the Dankness”?
Moim głównym narzędziem jest Big Muff. Miałem czarną, rosyjską wersję. Używam go pół na pół z FuzzThrone z Dunwich Amplification. Do studia zabraliśmy jeszcze inne rzeczy, nawet Bossa HM-2. Nagrywaliśmy też na rozkręconym Soundcity 120. Poza tym od samego początku używamy mojego Sunna Solos 2 – to combo z bodajże 1973 roku. Myślę, że to jest po prostu wzmak, który tworzy sound Belzebong. Na koncercie też się najlepiej sprawdza, kiedy nie mogę go wziąć, wypożyczam coś, co brzmi podobnie. Używaliśmy też Hiwatta DR103, to mój drugi wzmacniacz. Też go bardzo lubię, używaliśmy go w miksie na obie gitary. Do tego Sunn Concert Bass, mega zajebista sprawa. Wszystko to tranzystor, jedynie Hiwatt to w stu procentach lampa, point to point, 1981 rocznik. Kupiłem go od jakiegoś gościa, który grał u wujka w szwedzkim domu kultury. Wzmacniacz był na stanie tej placówki od jakichś dwudziestu lat i był prawie nieużywany. Bardzo się ucieszyłem.
Dobre źródło.
Tak! Nawet go sprawdziłem – był zarejestrowany na oficjalnej stronie Hiwatta. Bardzo polecam ten wzmacniacz. U mnie się sprawdza wspaniale, najlepiej razem w miksie z Sunnem.
Tranzystory mają przewagę nad lampą?
Nie wiem. U nas po prostu gitary lepiej brzmią podpięte do tranzystora. Kwestia gustu.
Jakich gitar używasz?
Od kilku lat używam zmodyfikowanego Gibsona Les Paula Tribute 57, z pickupami Dirty Fingers i sygnaturą Tony’ego Iommiego. Teraz przerzuciłem się na troszkę grubsze struny, najgrubszą mam 72. Pojechałem z nowymi strunami na trasę. Na początku bardzo ciężko mi się grało, ale po paru dniach było spoko. Poza tym mamy jeszcze SG, ale nie pamiętam rocznika, i japońskiego Luxora. Jest spoko, ale oryginalne przystawki strasznie sprzęgają i trzeba się trochę nakręcić, żeby za bardzo nie waliły po uszach.
Jakie macie plany na najbliższy czas? Wiem, że zaraz ruszacie w trasę po Europie, a co poza tym? Lato i jesień już się bukują?
Bukują się. Powolutku planujemy trasę po Stanach, ale nie wiem, czy będzie to w tym roku, czy w przyszłym. Ktoś się też odzywa z Australii. W październiku mamy fajny festiwal w Oslo, dzieje się. Nie mogę ci jednak podawać konkretów, wszystko jest ściśle tajne.
A będzie w tych planach jakieś większe granie po Polsce?
Chciałbym bardzo. Mam nadzieję, że się jakoś dogadamy i zorganizujemy przynajmniej tydzień trasy po większych miastach. W kwietniu gramy przed Sleep w Warszawie, będziemy też w Poznaniu. W maju zagramy w Krakowie, w czerwcu w Łodzi. Poza tym w kwietniu gramy w Los Angeles (m.in. razem z Elder, Amen Ra i Monolord) i San Diego (z Ufomammut).