Rok 2020 rozpoczął się nieciekawie i w zasadzie z każdym dniem było coraz gorzej. Nikt nie był na to przygotowany i dopiero teraz oswajamy się z myślą, że to jest sądny czas dla branży muzycznej i dla wszystkich, którzy doświadczyli pandemii. Niektórzy mieli mniej szczęścia…
Oczywiście największą stratą dla gitarowego świata była śmierć Eddiego Van Halena, drugiego po Hendrixie boga gitary. Po długiej walce z rakiem krtani Eddie przegrał i odszedł od nas 6 września 2020 roku.
Jednak niestety nie tylko on wylogował się z tego świata w tym roku. Już styczeń zaczął się nieciekawie, bo od razu spadła na nas wiadomość o śmierci niesamowitego perkusisty zespołu Rush, Neila Pearta. Potem, w lutym zszokowała nas informacja o Lile Mays, a później wcale nie było lepiej.
Dzisiaj jest najwłaściwszy dzień, by powspominać sobie te wspaniałe postacie. Poniżej przypominamy więc muzyków, którzy odeszli od nas w 2020 roku, pamiętając jednocześnie, że do końca roku jeszcze 2 miesiące…
Neil Peart (zm. 7 stycznia)
Perkusista, kompozytor i tekściarz zespołu Rush. Jeden z najsprawniejszych technicznie perkusistów rocka. Niesamowita wyobraźnia, talent, styl i brzmienie, a utwory w których grał – ponadczasowe!
Romuald Lipko (zm. 6 lutego)
Jeden z najważniejszych polskich kompozytorów muzyki popularnej. Twórca wielu przebojów, klawiszowiec i dusza człowiek. Grał też na basie i trąbce. Pisał dla wielu, ale kojarzymy go przede wszystkim z Budką Suflera.
Lyle Mays (zm. 10 lutego)
Człowiek, który współtworzył brzmienie Pat Metheny Group. Multiinstumentalista, wirtuoz, aranżer, wielki talent kompozytorski i fenomenalny pianista/klawiszowiec. Niepowetowana strata dla muzyki w ogóle, a dla jazzu w szczególności.
Kenny Rogers (zm. 20 marca)
Prawdziwy władca sceny i serc. Człowiek wielu talentów, ale w historii muzyki zapisał się jako wokalista i kompozytor ujmujących utworów, za które zgarnął 3 statuetki Grammy. Niby jest szufladkowany jako artysta country, ale miał wpływ na całą muzykę rozrywkową.
Bill Rieflin (zm. 24 marca)
Utalentowany, wszechstronny i kreatywny perkusista. Najbardziej znany ze współpracy z R.E.M. i King Crimson, ale grał też Ministry, Nine Inch Nails, czy nawet Taylor Swift. Jeden z tych gigantów, którzy byli zarówno regularnymi członkami największych zespołów jak i nie mieli sobie równych jako sidemani.
Dave Greenfield (zm. 3 maja)
Klawiszowiec i wokalista niezapomnianej grupy The Stranglers. To on odpowiadał za oryginalny sound grupy, który wyróżniał ich na punk rockowej scenie. Wraz z Jean-Jacques Burnellem i kolegami pozwolił muzyce punkowej ewoluować i stać się popularnym gatunkiem w mainstreamowo sformatownych stacjach radiowych.
Little Richard (zm. 9 maja)
Jeden z pionierów rockandrolla i to w tym ostrzejszym, niesamowicie energetycznym wydaniu. Już w połowie lat 50. nagrał swoje najważniejsze utwory, a wzorowali się na nim najwięksi, z The Beatles, The Rolling Stones, Led Zeppelin i Deep Purple na czele.
Peter Green (zm. 21 lipca)
Jeden z największych talentów gitarowych końca lat 60 w Wielkiej Brytanii. Wymieniany jednym tchem wraz z Erickiem Claptonem, Jeffem Beckiem, Jimmy Page’m, czy Johnem Mayallem. Z kilku względów był mniej doceniany przez media niż koledzy, ale ci zawsze wymieniali go jako jednego z prawdziwych wzorów.
Martin Birch (zm. 9 sierpnia)
Sam nie grał, ale sprawiał, że inni grali jak natchnieni i to co grali zamieniało się w złoto, a czasami w platynę. Producent i realizator najlepszych płyt Deep Purple, Wishbone Ash, Rainbow, Whitesnake, czy Iron Maiden. Prawdziwy gigant pracy studyjnej i muzyczny wizjoner.
Peter Way (zm. 14 sierpnia)
Jeden z najważniejszych brytyjskich basistów lat 70. i 80. Był podstawowym członkiem UFO, ale współpracował także z Ozzym Osbournem i Michaelem Schenkerem. Ponad 50 lat na scenie, wiele nagranych płyt, tysiące koncertów i kawał historii muzyki – oto jego dorobek.
Jack Sherman (zm. 18 sierpnia)
Gitarzysta, który zastąpił na jakiś czas Hilela Slovaka i pomógł przejść Red Hot Chili Peppers przez pierwszy najtrudniejszy okres kariery. Wspaniale wkomponował się w zespół, a jego funk na gitarze był wprost fenomenalny. Później współpracował m.in. z Bobem Dylanem czy George Clintonem.
https://youtu.be/HaS6GXUC48s
Lee Kerslake (zm. 19 sierpnia)
Jeden z tych wielkich muzyków, którzy zawsze pozostawali w cieniu, ale bez ich pracy muzyka nie byłaby taka cudowna. Zaczął w 1972 roku od Uriach Heep, aby znaleźć się na topie na początku lat 80. kiedy nagrywał z Ozzym jego pierwsze solowe albumy i intensywnie koncertował. Odszedł z zespołu Ozzy’ego, by opiekować się chorą matką.
Frankie Banali (zm. 20 sierpnia)
I kolejny perkusista, który nie tak dawno nas opuścił. Tym razem tworzył on kawał amerykańskiej historii rocka – grał m.in. w Quite Riot, W.A.S.P. oraz z Billy Idolem. Właśnie dzięki takim solidnym instrumentalistom, muzyka rockowa cały czas imponująco się rozwija.
Eddie Van Halen (zm. 6 października)
Możemy być pewni, że tej straty nic nam nie powetuje, a taki talent już się nie narodzi. 6 września skończyła się pewna epoka, ale jego dorobek przetrwa do końca świata i jeden dzień dłużej.
Gordon Haskell (zm. 16 września)
Wspaniały przykład na to, że będąc utalentowanym, wrażliwym, pełnym pokory artystą, także można odnieść sukces. Może nie od razu (choć zaczynał „z wysokiego C” z King Crimson), ale cierpliwość tym razem popłacała. Gordon Haskell przez ostatnie 20 lat swojego życia przeżył drugą młodość i zapisał się na trwałe w historii muzyki.
Francis Rocco Prestia (zm. 29 września)
Jeśli ktoś nie słyszał nigdy Tower of Power, to musi poznać ich najważniejsze płyty, bo to jest absolutny top jeśli chodzi o sprawność, polot, motorykę obydwu sekcji – dętej i rytmicznej. W tej ostatniej grał Rocco, niezrównany mistrz szesnastek, ghost notes i soulowo – funkowej frazy.