Kiedy rozmawialiśmy, Amalie Bruun, znana jako Myrkur, robiła sobie herbatę zaszyta gdzieś na skandynawskiej prowincji. Co prawda nie znosi herbaty, ale – jak sama przyznała – wypiła już zbyt dużo kawy, a nie może przesadzać, bo noce i tak ma ciężkie – dręczą ją koszmary. Księżniczka black metalu nagrała o nich nawet nowy album, zatytułowany „Mareridt”, czyli koszmar.
Myrkur: Herbata już prawie gotowa, możemy zaczynać.
Jakub Milszewski: Zacznijmy więc o pytania o sukces. Chyba można powiedzieć, że go odniosłaś – od czasu twojego debiutu jako Myrkur w 2013 roku stałaś się rozpoznawalną częścią metalowej muzyki. Jesteś zaskoczona obrotem spraw?
Owszem. Żadna z tych rzeczy, które się wydarzyły, nie była oczekiwana. Wszystko, co się stało od czasu premiery pierwszej EP-ki, było zaskoczeniem, i to nie tylko dla mnie, ale podejrzewam, że dla mojego wydawcy, czyli Relapse Records, również.
A propos Relapse – kiedy cię odnaleźli, kiedy w jakiś sposób nawiązali z tobą pierwszy kontakt podejrzewałaś już, że coś dużego się będzie działo? W końcu Relapse to nie przelewki na rynku.
Prawdę mówiąc, nie znałam tej wytwórni, zanim nie podpisałam z nimi kontraktu, więc nie, niczego nie podejrzewałam. Właściwie to nawet nie znałam żadnej wytwórni, które się mną interesowały. Dopiero teraz widzę, że to były duże i uznane marki. Kiedy Relapse się do mnie odezwało, miałam już tę EP-kę, na której zrobiłam wszystko sama. Pomyślałam – „O, fajnie, ktoś chce to puścić dalej. Zobaczmy, co się stanie”. Nie miałam nawet na początku żadnych planów poza tą EP-ką, nie planowałam nawet koncertowania, a płytkę chciałam wydać sama anonimowo. Mój poziom ambicji był wtedy ekstremalnie niski. W Relapse podoba mi się to, że są bardzo spontaniczni. Jak coś się dzieje, to reagują: „Okej, zobaczmy, jak to pójdzie”. To mi pasuje, bo dzięki temu nie czuję żadnej presji, a cała ta wydawnicza strona była dla mnie jakąś taką zabawną, figlarną rzeczą. A potem pojawił się odzew od słuchaczy i wszystko eksplodowało. Kiedy sobie uświadomiłam, co się stało, stwierdziłam: „Wiecie co? Będę dalej grała taką muzykę. Podoba mi się!”. [śmiech]
A czujesz się gwiazdą rocka?
Nic z tych rzeczy. Co to w ogóle znaczy? Ja nie wiem. Staram się spędzać jak najwięcej czasu z dala od całego tego show-biznesu, najlepiej na łonie natury. Nie znoszę gwiazdorzenia i tego całego gówna związanego z przemysłem muzycznym.
Ale jest to niestety część muzycznej działalności – sprzedaż, reklamy, wywiady, sesje zdjęciowe…
Odczuwam głęboką pogardę dla wszelkiego rodzaju sesji zdjęciowych i planów teledysków, ale chyba z powodu tego, w jaki sposób pokazałam się jako artystka, z powodu mojej muzyki wywiady są zazwyczaj całkiem interesujące. Nikt przecież nie dzwoni do mnie i nie pyta, jakiej szminki używam, bo i tak bym nie odpowiedziała na coś takiego. Nie przepadam za wywiadami, ale jednocześnie muszę powiedzieć, że te rozmowy są często naprawdę bardzo ciekawe, ludzie zadają interesujące pytania.
Czy teraz wszystko jest już tak, jak chciałaś, żeby było?
Nigdy nie miałam żadnych planów ani założeń dla Myrkur, to zawsze był projekt na tu i teraz, więc skupiałam się na teraźniejszości. Jeśli coś robię, to intuicyjnie. Przechodzę z jednej rzeczy do drugiej, kiedy moja intuicja mi podpowiada, że tak powinnam zrobić. Ale jestem zadowolona z tego, jak wszystko się układa muzycznie, i z samej muzyki. Jest taka, jaką chciałam ją stworzyć. Nie mogłabym prosić o nic więcej.
Masz pełną artystyczną wolność?
Właśnie. Nikt nie mówi mi, co mam robić, ani mnie nie kopiuje. Nikt mi nie mówi, że coś zrobiłam nie tak, jak powinnam, bo nie pozwoliłabym nikomu dyktować mi, jak ma brzmieć Myrkur.
To chyba najlepsza sytuacja, w jakiej może się znaleźć artysta.
To marzenie, ale naprawdę ciężko pracowałam, żeby do tego momentu dojść. To nie spadło na mnie znikąd. Musiałam zapracować. Inspirowałam się zawsze takimi artystami jak Prince. Mój dobry przyjaciel, muzyk odnoszący o wiele więcej sukcesów niż ja, mówił mi kiedyś, że jeśli chcę zrobić krok, to musi być to krok ważny i osobisty, żeby inni ludzie, którzy będą podążali moją drogą, nie mogli mi powiedzieć, że zrobiłam coś źle. Podał mi jako przykład właśnie Prince’a i odtąd zaczęłam go obserwować. Zawsze byłam fanką jego muzyki, ale zaczęłam przyglądać się jemu samemu. I rzeczywiście, nikt nigdy nie mógł Prince’owi – niech spoczywa w pokoju – powiedzieć, że zrobił coś, czego nie powinien, co nie licowało z nim jako z artystą. Nie ma opcji.
Słyszałem już twoją nową płytę „Mareridt”. Naprawdę mi się podoba. Tytuł oznacza „koszmar”, ale przez większość czasu muzyka na albumie jest bardziej po stronie piękna niż koszmaru.
To chyba nieźle?
To zależy. Wydaje mi się, że ta płyta jest mniej blackmetalowa, a bardziej folkowa. Tak miało być?
Nie, nie był. Zabawne, że ludzie mają bardzo podzielone opinie na ten temat. Jedni mówią, że to znacznie mniej folkowa płyta niż poprzednia, inni mają takie zdanie jak ty. Wszystko chyba zależy od słuchacza. Dla mnie to jeden wielki miks, hybryda. Nie zastanawiam się, gdzie powinien być jaki fragment. Większość moich znajomych wie, że uwielbiam i metal, i muzykę folkową.
To słychać. Moim zdaniem na twoim debiucie w pewien sposób uwydatniłaś piękno w black metalu, w muzyce, która z definicji jest mroczna i brudna. Skąd wzięła się ta umiejętność znalezienia i pokazania drugiej strony tej muzyki?
Dużo pracowałam z samą siebie, tak chyba mogłabym powiedzieć. Nie mam na myśli ego, ale jaźni. Dotarłam gdzieś głębiej do samej siebie, do mojej duchowej samoświadomości. Zawsze interesowałam się jungowską psychologią, tematem anima i animus, archetypami ludzkiej psychiki, tym w jaki sposób można zebrać cztery archetypiczne role w całość, zrównoważyć je, żeby stać się jakąś pełniejszą jednostką. Cała koncepcja jest bardzo kontrastowa, opiera się na poszukiwaniu balansu między rzeczami, które są przeciwstawne. Te moje trudne poszukiwania odbiły się chyba na mojej muzyce. Z powodu tego, że mnóstwo czasu spędzam na łonie natury, ucząc się o niej, przebywając z ludźmi, którzy wiedzą o niej więcej niż ja, odkryłam, że najważniejsze w naturze jest odnalezienie piękna w brutalności. Tym jest właśnie przyroda. Jest tak piękna, że wstrzymujesz oddech, ale jednocześnie może cię zabić. Ludzie zawsze mówią, że w mojej muzyce jest z jednej strony piękno, a z drugiej ta szorstkość. Ale ja nie postrzegam piękna jako prostej banalnej melodyjki i czegoś wątłego. Jeśli to prawdziwe piękno, jak szczyt wysokiej góry, to odczuwasz je jak cios w żołądek. Jeśli reagujesz na coś w sposób: „Ojej, jakie śliczne”, to nie jest to prawdziwe piękno.
Ten dualizm, o którym mówisz, był u podstaw pracy nad nowym albumem?
Nie zastanawiałam się nad tym, ale wydaje mi się, że on jest gdzieś we mnie, że jest dla mnie pewnego rodzaju napędem. W takim przypadku to normalne, że jest w moich piosenkach. Uchwycenie tego uczucia, tych kontrastów, przychodzi mi łatwo i naturalnie. Nie muszę tego ćwiczyć. Na szczęście Randall Dunn, producent płyty, czuł tak samo.
Á propos producenta – kto jeszcze pomagał ci w nagraniach?
Sama nagrałam wiele partii instrumentalnych. Był jeszcze Aaron z Wolves in the Throne Room na perkusji i dwóch gitarzystów: William Hayes i Andreas Lynge. Było też paru gościnnych muzyków.
Chcę cię zapytać o jednego z tych gościnnych muzyków: Chelsea Wolfe. Nagrałyście wspólnie utwór „Funeral” i wyszło fenomenalnie. Pasujecie do siebie idealnie. Czyj to był pomysł?
Przyjaźnimy się od jakiegoś czasu. To chyba ja zaproponowałam, żebyśmy coś razem napisały. Nie miałam niczego konkretnego na myśli, po prostu chciałam coś wspólnie zagrać, jak za starych dobrych czasów, kiedy muzycy spotykali się razem w sali prób i grali. No i udało nam się spotkać po jakimś czasie i zaczęłyśmy pisać. Po prostu. Nie było żadnej skomplikowanej historii.
Ten numer brzmi bardzo jak twój, a jednocześnie bardzo jak Chelsea. Pasowałby równie dobrze na jej płytę.
Na tym polega właśnie cały bajer. Moim zdaniem to jest właśnie sens prawdziwej współpracy – każdy daje swój styl.
Na scenie zawsze masz ze sobą swoją gitarę B.C. Rich, ale nie grasz na niej cały czas, tylko poszczególne partie. Czemu tak jest?
Bo nie muszę grać cały czas. To normalne, że masz zespół, aranżujesz pewne rzeczy tak, żeby wyszło dobrze. Ja gram partie rytmiczne, wtedy nasz gitarzysta prowadzący może grać solo, albo harmonie, albo po prostu riffy. A kiedy nie muszę grać, skupiam się na śpiewaniu. Proste.
Interesujesz się w ogóle sprzętem i instrumentami?
Owszem. Uwielbiam tę nową gitarę, którą dostałam od B.C. Rich, ale nie jestem jakimś nerdem. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić, że nie mam tego instrumentu na scenie. Wiele z piosenek napisałam na gitarze, więc chcę ją mieć, żeby na niej grać, ale nie jestem konwencjonalnym gitarzystą. Myślę, że nie trzeba się interesować kwestiami technicznymi, żeby móc grać. Tak podchodzę zresztą do wszystkich instrumentów, dlatego jestem w stanie na wielu z nich grać.
I o te inne instrumenty też chcę cię zapytać. Grywasz na tych starych, folkowych skandynawskich instrumentach, jak na przykład średniowieczna nyckelharpa, z którą lubisz się pokazywać. Te instrumenty należą do ciebie?
Tak, są moje.
Muszą być dość drogie.
I są. To w zasadzie jedyna rzecz, na jaką wydaję pieniądze. Już nawet nie mam żadnych fajnych ciuchów [śmiech]. Noszę cały czas te same kiecki.
Gdzie nauczyłaś się grać na tych wszystkich rzadkich instrumentach?
Jako dziecko przez lata uczyłam się grać na skrzypcach. Reszty instrumentów uczyłam się sama. Ach, uczyłam się jeszcze grać na fortepianie, chodziłam na lekcje jakoś od drugiego roku życia. To była zresztą moja pierwsza miłość. Resztę musiałam opanować sama.
Opanowanie takiej nyckelharpy wydaje się trudne.
I takie jest. Wiesz, nie jestem żadnym wirtuozem, wydobywam po prostu z tego instrumentu jakieś dźwięki, którym nadaję jakąś dynamikę i ekspresję. Ale pasjonuję się tym, to mi daje tyle szczęścia, że w ogóle nie wydaje mi się trudne. Trudne jest dla mnie uczenie się czegoś, czego nie lubię.
Wróćmy do nowego albumu. Jak rozpoczynasz prace nad kolejnymi utworami? W głowie masz jakiś konkretny temat, melodię, czy może brzmienie jakiegoś instrumentu lub rodzaj atmosfery, który chciałabyś w piosence zawrzeć?
Po trochu wszystkiego. Te folkowe instrumenty, ich brzmienie i doznania były często inspiracją dla nowych utworów, ale „Mareridt” to tak jakby album koncepcyjny… Jego tytuł oznacza „koszmar”, bo każda z piosenek jest o jakimś koszmarze. Trzymałam notatnik przy łóżku i kiedy budziłam się z jakiegoś koszmaru, których w ciągu ostatnich dwóch lat mi nie brakowało, zapisywałam strumień świadomości, symbole i myśli, które kołatały mi się po głowie. A potem przerabiałam te notatki na piosenki.
Miałaś sporo koszmarów…
Żebyś wiedział.
Dlaczego? Te dwa lata były dla ciebie takim ciężkim czasem?
Tak, ostatnie kilka lat były dla mnie osobiście naprawdę trudne. Chciałam się tych koszmarów pozbyć, ale nic nie działało, więc zaczęłam je zapisywać. I to trochę pomogło. Zadziałało troszkę jak egzorcyzm, jak wyganianie demona. Pozbyłam się go.
Napisanie, nagranie i wydanie tego albumu było zatem terapią.
Nie planowałam tego, ale tak się właśnie stało. Teraz mam wrażenie, że przekazuję te wszystkie złe uczucia słuchaczom. [śmiech]
Twoja muzyka zdobyła sobie przychylność krytyków i słuchaczy jako pewien przejaw kreatywności, była dla nich czymś świeżym, co od razu zwracało uwagę. Nie boisz się, że w pewnym momencie formuła się wyczerpie i przestaniesz być twórcza?
Wydaje mi się, że u mnie jest to bardziej jak dożywocie, raczej się tego nie pozbędę. Ale gdybym nie była w stanie pisać i komponować, mogłabym się w końcu skupić na posiadaniu farmy, uprawianiu warzyw i robieniu wszystkich innych rzeczy, które chciałabym zrobić. Na prowadzeniu normalnego życia. Byłoby fajnie. Więc nie, nie boję się. A jeśli tak się stanie to po prostu założę rodzinę i będę normalnie żyła. To, w czym teraz uczestniczę, to nie jest życie. Nie wiem co to jest. Coś nadnaturalnego, nie ma nic wspólnego z prawdziwym światem. To wyczerpujące.
Chciałabyś to zmienić?
Nie teraz, bo znam siebie i wiem, że to nie jest dobry czas. Pracowałam na to ciężko i potrzebuję możliwości wyrażania się przez muzykę. To nie jest czas, żeby się poddać. To byłaby przyjemność na chwilę, a ból na długi czas.
Potrafisz sobie wyobrazić siebie na przykład w 2040 poza sceną, poza przemysłem muzycznym, bez gitary, bez nyckelharpy, siedzącą w domu i wychowującą dzieci?
Potrafię sobie wyobrazić to wszystko z wyjątkiem zarzucenia instrumentów. Nie wiem, czemu miałabym się ich pozbywać z życia. Wielu ludzi, którzy nie zajmują się muzyką na co dzień, gra bardzo dużo i często. Na tym polega piękno kreatywności, talentu, umiejętności. Przecież nie zapomnę, jak to się robi, tak jak nie zapomnę, jak się jeździ na rowerze. Mogę sobie zatem wyobrazić siebie poza trasami koncertowymi, w domu, ale z instrumentami, tylko bez koncertów. To nie jest zresztą smutna myśl. To prawdziwe, normalne życie.
Kiedy mówisz o byciu w domu, masz na myśli jakąś wioskę albo dom gdzieś w lesie czy apartament w wielkim mieście?
Nie, na pewno w puszczy, gdzieś, gdzie nie ma wielu ludzi.
Zakup magazyn z wywiadem tutaj.