Do swojego lutniczego warsztatu zaprosił nas najbardziej znany, niemal legendarny trójmiejski lutnik, który stworzył swoją własną gitarową markę. Funkcjonuje ona pod nazwą Adriani Guitars, a instrumenty tak „obrandowane” są ze wszech miar wyjątkowe i… do kupienia. Jeśli ktoś marzy o gitarze niezniszczalnej, nierozstrajającej się i niewyginającej pod wpływem temperatury i wilgotności – właśnie ją znalazł!
Maciej Warda: Dlaczego praktycznie całe swoje życie poświęciłeś nie grze, ale naprawie i budowie gitar?
Adrian Pierożak: No tak, od grania są ci, co grają, a ja jestem od naprawiania i wdrażania pewnich nowych pomysłów. A jak to się zaczęło? Chciałem bardzo grać, miałem wówczas piętnaście lat i jak prawie każdy młody chłopak byłem zauroczony Czerwonymi Gitarami. Chciałem grać i nie miałem na czym, nie było gitar w sklepach, bo to były biedne czasy, więc nie pozostało mi nic innego, jak spróbować zrobić gitarę samemu. Dosyć śmiesznie się to zaczęło, bo po cichutku, jak mamy nie było – to legenda, którą znali do tej pory tylko moi znajomi – ukradłem mamie stolnicę, połączyłem z kilkoma elementami i zrobiłem swoją pierwszą gitarę. Mama przyszła, zdębiała i powiedziała: „No dobrze, nie będzie piorunów, masz gitarę, to teraz na niej graj”.
To podobnie do historii Briana Maya z jego gitarą ze stołowego blatu…
Tak, tylko ta moja pierwsza gitara to była takie graidełko do domowego brzdąkania, ale była to pierwsza moja gitara i było to dokładnie czterdzieści siedem lat temu.
Uczyłeś się fachu na własnych błędach czy miałeś może jakiegoś mentora, nauczyciela?
Sam. Wszystkiego uczyłem się samemu. W tamtych, bardzo odległych czasach nie mieszkałem jeszcze w Trójmieście, więc przyjeżdżałem z domu rodzinnego na jarmark i kupowałem pojedyncze strony z Bravo, na których był ktoś z gitarą Les Paul albo Stratocaster – patrząc na nie dokładnie, siedząc nad tymi zdjęciami godzinami, próbowałem coś zrobić. Tak właśnie – choć trudno w to uwierzyć – powstały moje pierwsze les paule i fendery.
Czy w pewnym momencie miałeś już dosyć kopiowania i naprawiania? Stworzyłeś swoją pierwszą, oryginalną gitarę pod marką Adriani, którą znamy dzisiaj jako Adriani Guitars…
Cały czas, od początku mojej pracy szukałem rozwiązań, który byłyby bardziej uniwersalne i bardziej wygodne. Gitara powinna być bardzo przyjemna i przyjazna dla grającego. Nie powinno być w niej kanciastych, uwierających kształtów, nie powinna być zbyt ciężka, by po dłuższej grze nie bolały nas plecy. Mając na co dzień styczność z wieloma ludźmi, wiem, że skarżą się na ciężar gitary. To kwestia szczególnie ważna dla muzyków weselnych czy – ładniej mówiąc – kawiarnianych, którzy jako pierwsi zaczęli odczuwać skutki zbyt ciężkich instrumentów. Jeżeli taki muzyk ma stać z gitarą pięć godzin, to kręgosłup wychodzi mu bokiem. I przychodzili do mnie tacy ludzie, prosząc, bym coś z tym zrobił. Stąd właśnie pomysł na inne gitary i inne materiały, z których można je budować. Wiele firm produkujących gitary robi, co może, by stworzyć odpowiedni PR swojej marce, nazywają lipę „basswood” itp. To jest faktycznie ładnie rezonujące drewno, ale po jednym wykręceniu wkrętu z takiej gitary, później nie ma w co go wkręcać, jest tak miękkie… Można oczywiście zakropić to miejsce klejem, ale przecież nie o to chodzi. Moja doktryna od początku była jasna: zrobić gitarę niezniszczalną, która będzie się starzeć ze mną, ale nigdy mnie nie zawiedzie.
Okej, powiedz w takim razie parę słów o specyfikacji tej gitary.
Dzisiaj wszystko można zrobić z włókna węglowego – rakiety, jachty, samoloty, śmigła. Jest to doskonały materiał, który raz uformowany, nigdy się nie odkształci, chyba, że mechanicznie się go rozjedzie czołgiem. W przypadku gitar to jest w ogóle super sprawa, bo przy tych siłach działających na instrument i przy takim użytkowaniu nie ma w ogóle tematu – ten materiał i ta wytrzymałość przerastają te warunki tysiąckrotnie.
Nie musi się sezonować.
Nie musi. Ja mam jeszcze taki dodatek, czyli włókno węglowe z żywicą epoksydową, co poprawia właściwości akustyczne takiej konstrukcji. Do tego – i mówię to z pełną premedytacją – ja nie uznaję kluczy. To jest element zabytkowy i przestarzały. Po pierwsze jest on niewygodny, bo na odległym końcu drewnianego kija mam jakieś śrubki, przekładnie, którymi trzeba kręcić, łapać klucze z dwóch stron, przekładać ręce, bo chcemy dostroić jakiś akord trzymany lewą ręką, kombinować… Po co? Jak można wygodnie, prawą dłonią chwycić ergonomiczne stroiki i zrobić to samo szybko, łatwo i przyjemnie.
Po co człowiek ma się męczyć z instrumentem, jak może się nie męczyć? Proste!
Wielu ludzi lubi jeszcze odwrócone główki, tak by klucze były tylko po jednej jej stronie. To jest połowa sukcesu, po nie trzeba przekładać ręki wokół główki, ale nie rozwiązuje to całego problemu. Idźmy dalej. Szyjka z włókna węglowego wygina się mniej niż drewno, ale się wygina, bo wszystko się wygina, nawet beton. Ma ona w środku kilka – nie powiem ile – rurek węglowych, a to już jest technologia kosmiczna, które robią mi stelaż wewnętrzny. Oczywiście w tych gryfach jest pręt regulacyjny, bo musi być, tylko że on jest zrobiony z tytanu. Jest leciutki i nieczuły na temperaturę. Podobnie zresztą progi, w moich najnowszych gitarach już tylko tytanowe. Podsumowując, jest zima, jest lato, jest deszcz, jest słońce – nic nie reguluję. W normalnej, drewnianej gitarze już coś się dzieje, trzeba korygować ustawienia, a tutaj? Cztery miesiące leżała nie dotykana [Adrian bierze do ręki jedną ze swoich gitar – przyp. MW] i proszę – stroi, pięknie gra, jakbym przed chwilą ją odstawił po regulacji.
Teraz przetworniki…
To są wyjątkowe przetworniki Alumitone firmy Lace, są doskonałe. Pickupów montuję multum, przeróżnych, wszystkich marek i o bardzo różnych parametrach. Lace’y są przede wszystkim niesamowicie leciutkie i absolutnie niezniszczalne. Jest to dosłownie trzymilimetrowa wygięta blacha, magnes i nic pod spodem! Nie ma uzwojenia. Co ciekawe, używając switcha, przełączam z trybu humbucker na singiel, i nie tracę nic z jakości brzmienia, nic nie zaczyna brzęczeć, szumieć – nie następuje absolutnie żadna degradacja sygnału, zmienia się tylko brzmienie, czyli tak jak powinno być, a w wielu przypadkach nie jest. Łatwo się to montuje, jest niezniszczalne, nic nie lata nie przemieszcza się, nie odstaje. Niestety, w Polsce zupełnie nieznana sprawa, wprost przeciwnie do Ameryki.
Mostek wygląda znajomo.
Bo to Ibanez Zero! Zawieszony na łożyskach, po dwa z każdej strony, czyli jest nie do zużycia nigdy. Zamienione zostały tylko kostki mocujące struny, bloczki wciągające struny do środka, by działały bardziej efektywnie i żeby dawały się pewnie chwytać. Cała reszta jest taka sama, ale on po prostu zawsze wraca, bo noże we floyd rose’ach się wyrabiają, nawet w tych bardzo dobrych. Tutaj nie ma czegoś takiego, bo są łożyska. Jedynie z tyłu gitary jest dziurka na kluczyk, którym regulujemy sprężynę ściskającą, która opiera się o nóżkę mostka i o gitarę. Użyta jest bardzo mocna śruba, most jest wyjątkowo stabilny, do tego stopnia, że można powiedzieć, iż jest to mostek stały, bo jest przeciwieństwem tej słynnej wiotkości Floyd Rose’a. Z jednej strony gitara się nie rozstraja ani o mikroton, nie ma prawa, z drugiej strony nie można robić tych wszystkich flutterów i innych sztuczek. Można to zmienić na żądanie na zwykły układ z trzema sprężynami.
Brzmi to bardzo interesująco i zachęcająco, dlatego muszę zapytać, czy można taką gitarę u ciebie kupić czy zamówić? Jak to jest z produkcją, terminami itp.?
Jasne, można zamówić, można kupić, ale od razu muszę ostrzec, że to nie są niskie koszta. Ta gitara, widoczna na zdjęciach, kosztuje około 8000 złotych. Płaci się za materiały i za ich niezniszczalność. Niestety, takie są koszty, same surowce, materiały, osprzęt to ponad 2500 złotych, nie licząc pozostałych kosztów. Jeżeli chodzi o kształt, to jest problem natury technologicznej – ja sobie wymyśliłem taki a nie inny, bo według mnie jest najbardziej uniwersalny. Jest w nim trochę Fendera, jeżeli chodzi o proporcje, tu nic nie jest dłuższe ani krótsze, tylko jest wycięte. Przede wszystkim wycięty jest tył, by łatwiej było dojść do stroików, ale pozostałe profilowania też są bardzo funkcjonalne. W pozycji siedzącej, takiej w jakiej trzymamy na kolanach gitarę akustyczną, moja gitara trzyma się kolan bez żadnej pomocy. Siadam i gram, jest dojście do ostatnich progów, bez palcowych łamańców i cały gryf jest w bliskości, co powoduje, że gra się na nim bardzo łatwo.
A jeśli ktoś miałby jakąś fanaberię i chciał kupić gitarę Adriani zrobioną bardziej pod siebie? Chciałby, żeby potraktować ją bardziej customowo…
Wszystko jest do dogadania, kwestia tego, co klient chce. Trzeba brać pod uwagę, że wykonawstwo tych gitar opiera się na zupełnie innych zasadach – mamy tu do czynienia z innym nakładem pracy, z formowaniem materiałów skrajnie różnych od drewna, choć w rezultacie o podobnych właściwościach rezonansowych.
Czy któryś z elementów – przetworniki lub preamp – jest aktywny?
Hmmm… Uważam, że „aktywy” bardzo ładnie podbijają określone pasma w przypadku gitary basowej. Te wszystkie układy typu Aguilar czy Bartolini świetnie wzbogacają pasmo, pompują wręcz składowe harmoniczne, by bas był atrakcyjny i przebijał się przez wyższe pasma. Natomiast w przypadku gitary elektrycznej – i to jest mój subiektywny pogląd – nie trzeba dodatkowo podbijać pasm, które i tak mają łatwość skutecznego przebijania się w miksie. Jeżeli chodzi o artykulację, to taki pasmowy booster wręcz jej przeszkadza, a nie pomaga. Nie umniejszając tutaj wszystkim metalowym gitarzystom, którzy chcą mieć więcej, mocniej, gęściej, silniej, głośniej, to rzecz nie polega tylko na tym, by był „power”, ale żeby gitara brzmiała ludzko, naturalnie, żeby jak najwierniej przekazywała to, co rodzi się w naszych głowach. Gitara nie powinna robić więcej, niż ty byś chciał, ekspresja powinna wypływać ze mnie: jestem zły, to przywalę; jestem dobry, to pogłaszczę.
Gitara nie powinna być nadsterowna…
To jest bardzo dobre określenie, ma być pasywna i poddawać się naszej woli, a nie wybijać się na niezależność – by nie powiedzieć – na niepodległość [śmiech].
Powiedz na zakończenie, jakie najczęstsze błędy popełniają ludzie, którzy próbują ulepszyć, usprawnić swoją gitarę samemu?
Nic nie robić. To nie jest rzecz, którą można naprawić młotkiem, czy mając narzędzie służące do skręcania roweru. Bardzo mała garstka ludzi ma jakiekolwiek pojęcie na ten temat. Trzeba być dobrym i technicznie, i logicznie, bo pomyślunek i przewidywanie konsekwencji to w tym fachu podstawa, a jak się domyślasz, obecnie jest ona w poważnym deficycie… Na przykład, dla wielu grających na akustykach najlepszy jest butapren. On jest dobry na wszystko, a ja potem się denerwują, czyszcząc z niego złamanie, by dopiero móc porządnie skleić dwa elementy. Ubolewam nad tym, że muzycy nie mają oparcia w postaci fachowej literatury. Pełno jest obecnie w internecie pseudofachowców a mało rzetelnych materiałów, które kształciłyby muzyków z podstaw pielęgnacji i obsługi gitar. Ja – oprócz tego, że jestem lutnikiem – jestem też modelarzem, byłem nim jeszcze wcześniej, niż zabrałem się za gitary. Chcę przez to powiedzieć, że jeśli ktoś ma predyspozycje, myśli logicznie, ma narzędzia, wie, co jest do czego, zna zależności klejowo-materiałowe itp., to podstawowe rzeczy może próbować zrobić, ale i tak wiąże się to z ryzykiem trwałego i nieodwracalnego uszkodzenia instrumentu. Jak jest problem, zachęcam by dzwonić do mnie, czy innych lutników – zdarza się, że właśnie w ten sposób, na odległość jestem w stanie coś doradzić.
Zakup magazyn z wywiadem tutaj.