Niektórzy są stworzeni do życia w cieniu innych. Czasami są to osoby zdolne, lecz bez „parcia na szkło” – to muzycy sesyjni, a czasami są to szare eminencje, czyli ludzie, którzy sterują wszystkim z tylnego siedzenia – to producenci i kierownicy muzyczni zespołów gwiazd, którzy także wcielają się w role sidemanów. Spójrzmy na to pod kątem gitary.
Najczęściej to są prawdziwi giganci gitary, którzy z wyboru stoją w cieniu i dokładają swoją cegiełkę do wielkiego przedsięwzięcia, w które nierzadko zaangażowany jest cały legion osób. Profesjonalizm tych gitarzystów, mierzony pokorą, umiejętnościami interpersonalnymi, techniką gry, czy wkładem pracy, jest często o wiele większy niż przeciętnej „gwiazdy rocka”. Granie u boku ikon popkultury odmienia życie sidemana: z reguły zabiera to wiele czasu, przygotowania, próby, sesje nagraniowe, trasy koncertowe i wiele innych pobocznych sytuacji w które taki gitarzysta zaczyna być wciągany. Zostaje członkiem zespołu koncertowego, nagrywa gitary na płytę artysty, a ostatecznie także „idzie na swoje” i jeśli jest utalentowany i zorganizowany odnosi sukces z własnym zespołem lub solowo. Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Warren Haynes, Steve Vai… Oni też zaczynali jako „hired guns”.
Zawsze w cieniu gwiazd…
Na koncertach ciężko obyć się bez zespołu zawodowców, którzy swoją grą podbijają emocje, nadają pełnię brzmienia i – jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało – uzupełniają widowisko o niezbędny sztafarz. Dzisiaj czasy się trochę zmieniły i powoli dostrzegamy sidemanów, szczególnie jeśli w dodatku zasilają koncertowe składy gwiazd na trasach koncertowych albo jeśli stają się na lata lub nawet dekady stałymi gitarzystami gwiazd. jak np. Earl Slick u Davida Bowie, Steve Stevens u boku Billy Idola, czy Steve’a Van Zandta z E Street Band Bruce’a Springsteena. Czasami nawet jakiś gitarowy as z ugruntowanym nazwiskiem i pozycją w gitarowym świecie dostaje taką posadę. Tak było w przypadku Nuno Bettencourta, który na kilka lat zaczepił się u Rihanny.
Jednym z pierwszych i najbardziej uznanych sidemanów był Matt „Guitar” Murphy, który towarzyszył artystom pokroju Howlin’ Wolf, Muddy Waters, Chuck Berry, BB King, Etta James, Blues Brothers Band etc. Podobnie wielki James Burton, który grał i nagrywał z Elvisem Presleyem, Ricky Nelsonem, Johnnym Cashem, Elvisem Costello i wieloma innymi. Ręka w górę, kto o nich słyszał. Zawsze w cieniu gwiazd…
„W latach 50. profesja muzyka sesyjnego „zinstytucjonalizowała się” – prężnie zaczęły działać amerykańskie studia nagraniowe, które skupiały sidemanów zdolnych nagrać każdy styl, czy gatunek dla każdego artysty i na każde zawołanie.”
W latach 50. profesja muzyka sesyjnego „zinstytucjonalizowała się” – prężnie zaczęły działać amerykańskie studia nagraniowe, które skupiały sidemanów zdolnych nagrać każdy styl, czy gatunek dla każdego artysty i na każde zawołanie. Placówki takie jak Motown Records (klasa sama dla siebie), miasta Los Angeles (z The Section, The Wrecking Crew i wielkim Tommy Tedesco), Nashville (Nashville A-Team), Muscle Shoals (The Swampers), czy Detroit (Funk Brothers) chwaliły się ekipami zawodowych muzyków, z których powstawały spore zespoły, czasami przechodzące „na swoje”, jak np. The Hawks czyli późniejszy The Band, który towarzyszył Bobowi Dylanowi podczas jego „elektrycznego” okresu. Wielcy artyści często zresztą skupiali wokół siebie sidemanów, którzy stawali się zespołem na długie lata. Tak było np. w przypadku Składu J.B.’s Jamesa Browna z „Catfishem” Collinsem na gitarze, czy Wonderlove Stevie Wondera z Rayem E. Parkerem. Obydwa składy występowały z Brownem i Wonderem przez całe lata 70.
Michael Jackson, Madonna…
Myślę, że to Michael Jackson pierwszy na wielką skalę przełamywał stereotypowe myślenie o muzykach sesyjnych – wielka gwiazda, największa, jaka pojawiła się od czasów Elvisa Presleya. Niezwykle utalentowany artysta, który z czasem (jak wielu innych o podobnej pozycji w showbusinessie) stał się zakładnikiem swojej sławy. Zanim jednak stał się obiektem ofensywy mediów i pogubił się mentalnie, współpracował z równie wielkim Quincy Jonesem. Quincy pokazał mu jak się pracuje w studiu, a efekty były oszałamiające. To Quincy zatrudniał do nagrań płyty „Off The Wall”, Thriller”, „Bad” mistrzów świata i to o gitarzystach Jacksona zaczęło się mówić jako o gigantach drugiego planu. Fani gitary zaczęli słuchać nagrań Jacksona i oglądać jego koncerty nie dla wokalu, czy przebojów, ale dla pracy jaką wykonywali dla niego David Williams, Paul Jackson, Steve Lukather, Eddie van Halen, Steve Stevens, Jennifer Batten, czy Randy Jackson, by wspomnieć tylko gitarzystów! Równolegle z nim podobną karierę robiła Madonna, która także wykorzystywała najlepszych (ponownie pojawia się tu niezrównany David Williams, ale także wielcy Paul Pesco, Tim Pierce, czy obecnie Monte Pittman).
Wielkim producentem, który stawiał na gitarę jest Nile Rodgers, gitarzysta tworzący wraz z Bernardem Edwardsem wspaniały zespół Chic. Dzięki jego uwielbieniu dla gitary (a dokładniej dla Fendera Stratocastera) i charakterystycznemu stylowi grania (ileż to gitarzystów stara się kopiować jego atak i bicie prawą ręką), jego grę można usłyszeć nawet w zaskakująco mało gitarowych produkcjach, takich jak wspaniała produkcja „Random Access Memory” duetu Daft Punk. Barierę anonimowości jako jeden z pierwszych przekroczył Jimmy Page, który jako muzyk sesyjny w latach 60. i zanim został gwiazdą w Led Zeppelin zagrał na dziesiątkach płyt i grał w kilku zespołach jako „skoczek”. W Stanach Zjednoczonych z kolei panowała wielka trójka, która podobnie jak Page wybiła się na własne wspaniałe kariery. Byli to Lee Ritenour, Larry Carlton i Steve Lukather.
Keith Richards powiedział kiedyś:
Twoja rola jako sidemana to być niewidocznym, powinieneś być słyszalny, ale nie widoczny. Musisz wiedzieć kim jesteś i gdzie stoisz w hierarchii. Trudną rzeczą dla sidemana jest to, że im jesteś lepszy w tym co robisz, tym mniej ludzie cię dostrzegają, i o to w tym chodzi
Pod sceną
Symbolicznym przypadkiem są występy zespołów schowanych w fosie tudzież w innym miejscu niewidocznym dla publiczności – normalne w teatrach, ale zdarza się to także podczas koncertów artystów pop i rock. Znamiennym przykładem będzie tu klawiszowiec i basista Alan Fitzgerald grający za sceną podczas Bruce Springsteen’s Devils & Dust Tour w 2015 roku. Jeśli chodzi o gitarzystów, to chowali ich za sceną m.in. Pet Shop Boys, Josh Groban, a nawet Michael Schenker, jeśli wierzyć relacji Geoffa Burtona z magazynu Kerrang.
Plusy
Nie załamujcie się jednak, bycie muzykiem sesyjnym ma wiele plusów, wśród których można wymienić kilka najważniejszych. Na trasie można żyć jak „gwiazda rocka”, zarabiając dobrą kasę jednocześnie korzystać z tych samych samolotów, hoteli, drinków itp. ale bez męczących wywiadów, podpisywania autografów, wczesnego wstawania na spotkania itp. Po drugie kasa nie jest twoim problemem. Nawet gdy organizator zalega z zapłatą, ty zazwyczaj otrzymujesz swoje wynagrodzenie bez problemu. Po drugie można sobie stworzyć niesamowite portfolio i poznać wielkich artystów z różnych, często odległych muzycznych światów. Poznaje się także producentów, wydawców, którzy pamiętają o tobie w razie potrzeby. Poznaje się innych sidemanów, z którymi współpraca układa się zazwyczaj idealnie, bo są to tacy sami zawodnicy jak my – świetny warsztat, dużo pokory i głeboko schowane ego. Wreszcie terminy. O wszystkim decydujesz sam. Nie zmusza cię do niczego management czy inni wielcy, sam układasz sobie grafik i sam decydujesz, że teraz chcesz mieć np. miesiąc wakacji. Te pozytywy można mnożyć, dlatego nie lejmy łez nad losem sidemanów! Produkcja muzyczna zmieniała się, i przechodziła fazy odejścia od grania żywymi instrumentami, co najwyraźniej słychać było w studiach nagraniowych.
Każdy sideman powinien przeczytać te wspomnienia Steve’a Lukathera: „Kiedyś byłem na jakiejś imprezie branżowej Guitar Center, stałem z Eddiem Van Halenem i kilkoma innymi przyjaciółmi, kiedy podszedł do nas Jimmy (Page – przyp. Red.) i poprosił mnie na chwilę na bok. Na początku myślałem, że mówi do Eddiego i zapytałem 'Ja?’, a on odparł – 'Tak, ty – Lukather!’. Byłem w szoku, to było moje pierwsze spotkanie z Jimmym, jednym z moich największych idoli. Powiedział do mnie: 'Czytałem gdzieś, jak wypowiadałeś się na temat bycia muzykiem sesyjnym’. A to był czas, kiedy ludzie śmiali się z bycia muzykiem sesyjnym, jakby to było coś złego. Popatrzył na mnie, po czym wskazał na setki innych gitarzystów obecnych na tym wydarzeniu i dodał: 'Widzisz tych wszystkich gitarzystów? Oni nie wiedzą, jak wiele ty w życiu osiągnąłeś. Ja wiem, bo sam byłem muzykiem sesyjnym, zanim zacząłem grać w Led Zeppelin. Nigdy się tego nie wstydź, bo żaden z tych gości nie ma o tym pojęcia i nie wiedziałby nawet, jak się za to zabrać, gdyby zaszła taka potrzeba’. Nie zdajesz sobie sprawy, ile to dla mnie znaczyło.
Widzisz tych wszystkich gitarzystów? Oni nie wiedzą, jak wiele ty w życiu osiągnąłeś. Ja wiem, bo sam byłem muzykiem sesyjnym, zanim zacząłem grać w Led Zeppelin. Nigdy się tego nie wstydź, bo żaden z tych gości nie ma o tym pojęcia i nie wiedziałby nawet, jak się za to zabrać, gdyby zaszła taka potrzeba
Young guns
Nastała kolejna generacja gwiazd muzyki popularnej, która działa zgodnie z trendami produkcji muzycznej, które o dziwo sprzyjają wybitnym sidemanom i czynią ich rozpoznawalnymi. Aby było mniej standardowo i ciekawiej spójrzmy teraz na czterech wybranych zawodników, którzy są ulubionymi gitarzystami Taylor Swift, Katie Perry, Seleny Gomez i… Justina Biebera. Każdy z tych gitarzystów pracuje w innym środowisku i dopasowuje się do innych wymagań gwiazdy. To bezwzględnie poważne kocury, choć często w młodym wieku, już z poważnym dorobkiem.
Grant Mickelson
Wychowywał się w Sioux City (Iowa), skąd przeniósł się do Texasu by rozpocząć edukację muzyczną. Dzięki temu już od najmłodszych lat przesiąkł na wskroś muzyką rockową, bluesową, jazzową i country. Później zaczął studiować w Nashville i tam zaczął łapać pierwsze ważne muzyczne kontakty. Gitara elektryczna i akustyczna, a także banjo, czy mandolina to dla niego naturalne narzędzia pracy, na których nauczył się biegle realizować muzyczną pasję. Z Taylor Swift grał w latach 2007 – 2015 i stał się jej bliskim przyjacielem, dzieląc nie tylko muzyczne ale i historyczne zainteresowania. Zresztą atmosfery w zespole Taylor mógłby im pozazdrościć nie jeden skład – nie ma gwiazdowania, jest za to szczera koleżeńskość, która przekłada się później na atmosferę na trasie i na scenie. Taylor Swift nazwała swój band The Agency, bo na jednym z teledysków wyglądali jak agenci do zadań specjalnych – zjeździła z nimi pół świata i nagrała 4 multiplatynowe albumy. Jego gra charakteryzuje się wszechstronnością, poluzowaną dyscypliną (Taylor pozwalała na to by nadać koncertom bardziej „rockowego” charakteru), a gitarowe umiejętności fani mieli okazję usłyszeć podczas solowego momentu Granta, który poprzedzał zazwyczaj wykonanie utworu „That’s The Way I Love You”. Grant występował wcześniej także z Sarą Evans i Lady Antebellum.
Casey Hooper
Zbieg okoliczności? Kolejny gitarzysta topowej światowej artystki także pochodzi ze stanu Iowa. Od najmłodszych lat wychowywał się z muzyką i bardzo szybko zainteresowań się gitarą. W wieku 19 lat zdecydował się na przeprowadzkę do Los Angeles, co okazało się znamienne w skutkach. Po 5 latach udało się mu dostać na przesłuchania do zespołu Katy Perry i w 2010 został członkiem jej koncertowego zespołu razem z drugim gitarzystą Nathanem Spicierem. Pod względem jakości swoich występów Katy jest perfekcjonistką, wszystko jest wyreżyserowane co do minuty, każda nuta i każdy błysk światła są tu zaplanowane, a gitarzystom nie pozostaje nic innego jak dopasować się do poleceń kierownika muzycznego zespołu Kristophera Pooleya. Casey korzysta na scenie z Fractal Audio Axe-Fx II, dzięki któremu ma łatwość w uzyskiwaniu dowolnych emulacji i modulacji w dowolnym czasie i dowolnym miejscu. Jak sam wspominał, na płytach każda zwrotka ma inne brzmienie, każdy refren również, a zespół stara się przenieść to studyjne brzmienie na koncert. Przez to Casey jest bardziej popowy, stara się dobarwiać, a nie przemycać rockandrolla. Dyscyplina i perfekcyjność – oto cechy niezbędne by zagrzać miejsce w zespole Katie Perry, a Casey występuje z nią do dzisiaj.
Drew Taubenfeld
Gość po Berklee (rocznik 2006), czyli wszechstronnie wykształcony muzycznie gitarzysta. Po Berklee przeniósł się do Los Angeles (który to już muzyk szuka tam szczęścia decydując się na przeprowadzkę do LA…?) gdzie, jak wspomina, było wówczas mnóstwo przesłuchań muzyków, wiele zespołów i wielu artystów kompletowało składy. Drew się poszczęściło i został szefem muzycznym zespołu Demi Lovato (jego brat Ewan w tym czasie został gitarzystą Avrille Lavigne!). Okazało się, że przez to jego szefowanie na głowie miał nie tylko granie na gitarze, ale też zatrudnianie muzyków, układanie aranży, a nawet setlist na koncerty gwiazdy. Potem został zatrudniony do zespołu The Scene przez Selenę Gomez, artystkę jeszcze większego formatu, z którą nagrał 3 albumy. Potem zamówienia posypały się same dzięki czemu zagrał jako sideman na wielu albumach country, folk, czy blues. Wykorzystuje całą paletę barw, od gitar elektrycznych, przed dobro, pedal steel po gitary akustyczne. Jednocześnie poznawał cały ten biznes od podszewki i z gitarzysty, dyrektora muzycznego tudzież nauczyciela (daje lekcje master class) stał się agentem konertowym i to jednym z poważniejszych – założył z dwoma kolegami słynną agencję koncertową DKM Live, która łączy artystów na trasach, a także organizuje trasy koncertowe gwiazd. Jak to dało się połączyć z jego skromną, pełną pokory osobowością tylko on, lub artyści jego formatu raczą wiedzieć.
Dan Karter
Gra z Justinem Bieberem od 2008 roku, czyli niemal od początku jego wielkiej kariery. Sam Dan należy do średniego pokolenia, urodził się w muzycznej rodzinie (jego ojciec produkował musicale) w Kanadzie w 1981 roku. W młodym wieku nauczył się grać na gitarze, klarnecie oraz perkusji. O jego talencie niech świadczy fakt, że już w średniej szkole napisał musical, który był wykonywany w szkole. Na studia przeniósł się z Ottawy do Toronto, tam ukończył York University na kierunku kompozycji. W tym czasie zarabiał grając na basie w lokalnej funkowej kapeli i na gitarze w kilku innych składach. W 2014 roku supportował Justina Timberlake’a i to ukształtowało go na lata jeśli chodzi o to jak powinno wyglądać idealne połączenie muzyki i performance’u. 3 lata po ukończeniu studiów, współprodukował już album Biebera „My Worlds Acoustic” (2010), którym Bieber udowadniał, że umie śpewać i grać, choć na gitarach grał tam Dan. Wówczas został przyjacielem Justina, zaczął go edukować muzycznie, nauczył go skali bluesowej na gitarze, sprawił, że Justin polubił grę Treya Anastasio z Phisha i zajął się całym jego muzycznym „otoczeniem”. W międzyczasie stał się wybornym gitarzystą koncertowym, który potrafi sprawić, że cały stadion milczy podczas gdy on w duecie z Bieberem wypełnia go cudownymi dźwiękami gitary akustycznej.