10.Joe Perry
Nawet w momentach największych odlotów nie wypuszcza Les Paula z ręki. Podobno. No, ale to nie potwierdzone wiadomości. To, co znamy, to riffy, które rozsławiły Aerosmith. Kombinacja Perry/Les Paul to gwarancja wesołego, gitarowego bujania podczas wakacyjnych wypraw i szalonych imprez w rockowym klimacie. Oczywiście można sobie wyobrazić historię rocka BEZ pana Perry’ego z gitarą w dłoni i jego kolegi „wielkie usta”, ale ja bez tych panów tej historii nie widzę!
11.Slash
Kapelusz, „Sweet Child O Mine”, „Welcome To The Jungle”, potem dłuuugo nic i… reszta utworów Gunsów. Także gościnnie u Kravitza i śp. Michała Jacksona. Facio odrodził Les Paulem rock’n’rolla. Przynajmniej tak uważało pod koniec lat 90. wielu bardzo mądrych panów od muzyki i showbusinessu. Ja im wierzę, bo ta muzyka starzeje się jak dobre wino. Całej rzeszy wyrobów gitaropodobnych grających utwory piosenkopodobne rzekłbym. Slashujecie, czy nie?
12.John Sykes
Kto to? No… napisał i zagrał największe przeboje WHITESNAKE, które tu i ówdzie snują się po stacjach radiowych lub wciąż ściągane są jako zbiory empetrójek z torrenta. Ten thinlizzowaty jegomość pokazał w latach 80. najbardziej rozbuchane brzmienie Les Paula, które na skutek marketingowych zabiegów utonęło wówczas w pudrze i lukrze. W wersji zremasterowanej brzmi ponadczasowo. Wibrato z łapy nie do podrobienia. Riffy również.